Skłonność do Verdiego nie przychodzi mi łatwo i obawiam się, że nigdy nie zrozumiem fanatyków, którzy daliby się posiekać za każdą nutę jego wczesnych oper. Jeszcze i "Makbet" - choć jest on dziesiątą operą mistrza z Busseto i wchodzi w skład verdiowskiego "kanonu" - budzi we mnie niejasne uczucie zażenowania swym połączeniem oznak geniuszu kompozytorskiego z trywialnym banałem, który czasami dramatycznym sytuacjom nadaje niezamierzony rys śmieszności. Ten utwór z lat czterdziestych, mimo kompozytorskiej rewizji w 1865 roku, wydaje mi się podobny do nie przemacerowanej nalewki, której moc jest jeszcze oddzielona od smaku. Z drugiej bowiem strony ów Makbet ma w sobie coś bardzo frapującego: niezwykle gwałtowną, wręcz brutalną ekspresję, której siła bierze się pewnie także stąd, że szekspirowskie namiętności wrą tu pod ciśnieniem, zamknięte w schematach (formalnych, wyrazowych, dźwiękowych) włoskiej opery drugiej ćwierci XIX w.; punkt kr
Źródło:
Materiał nadesłany
"Ruch Muzyczny" nr 2