EN

2.08.2022, 09:42 Wersja do druku

Widownia na „Punchu” nie dopisała, ale nie zabrakło wdzięcznego audytorium… (wspomnienie z objazdu)

Premiera „Komedii Puncha” (staroangielskiego widowiska ulicznego) w reżyserii Luby Zarembińskiej miała miejsce 14 września 1992 roku - przed budynkiem Teatru Lubuskiego w Zielonej Górze, czyli na miejskim deptaku, podczas winobraniowego święta.

fot. Krystyna Czarnecka/mat. autora tekstu

Teatr Lubuski był teatrem stacjonarnym, ale i objazdowym zarazem. Toteż chętnie skorzystał z zaproszenia z pobliskich Słubic. Premierowy tytuł miał zaistnieć podczas plenerowego festynu odbywającego się w ramach obchodów Dni Słubic. Gospodarze ustawili estradę na łące na obrzeżach miasta – zapewne ze względu na wieczorny koncert zespołu o dużej mocy dźwięku, aby oszczędzić muzycznego huku mieszkańcom samego centrum. „Punch” – jako spektakl lalkowy dla dzieci był przewidziany w programie w ciągu dnia. Teatr Lubuski przybył przed południem swoim „Sanosem” (mniejszym z dwóch posiadanych jeszcze wówczas autobusów) – zarówno dekoracja jak i obsada spektaklu były bardzo skromne. Zasadniczym elementem scenograficznym „Komedii Puncha” jest – zgodnie z tradycją – mała budka, przenośna kabina, rodzaj kiosku z małym okienkiem scenicznym z otwieranym okiennicami, jakby skrzydłami małego przenośnego ołtarza, w którym pojawiały się lalki. Pani reżyser uruchomiła także żywy plan aktorski - przed okienkiem scenicznym. Czwórka aktorów – Beata Sobicka /Judy/, Dobrosława Trębacz /Dziecko/, Ludwik Schiller /Punch/ i Jan Wysocki /Skaramusz/ razem z kierownikiem muzycznym Wiktorem Sędzińskim /jako Grajkiem/rozgrywali – w kostiumach Kain Maya - sceny „przed parawanem”. Autorem muzyki był Mariusz Matuszewski (bez żadnego związku rodzinnego z dyrektorem Teatru o tym samym nazwisku). I właśnie muzyka będzie miała kluczowe znaczenie dla opowieści o „Punchu” granym na podsłubickiej łące w ramach festynu podczas Dni Słubic. Wypadło więc zielonogórskiemu zespołowi lalkowemu wystąpić na… łące. Nie budziło to w nikim zdziwienia – to jest właśnie urok objazdu, że nie wszędzie jest sala teatralna, więc latem scenę/estradę ustawia się w przeróżnych miejscach. Przed estradą amfiteatralnie wznosiły się ławki widowni, ale widzów jeszcze nie było. Była piękna letnia pogoda, panował błogi, sielski spokój, gdzieś w oddali pasło się stado krów.

Ekipa techniczna Sceny Lalkowej TL – Krzysztof Bielewicz, Andrzej Chajka i Jarosław Szkuta – sprawnie ustawili na scenie budkę Puncha i zaaranżowali przestrzeń żywego planu. Następnie do dzieła przystąpili akustycy – no, i wtedy akcja przyśpieszyła nieco… Kiedy z głośników – tytułem próby – zaczęła płynąć muzyka skomponowana przez Mariusza Matuszewskiego, pasące się około 300 metrów od sceny krowy podniosły głowy i uważnie nastawiły uszu. Kiedy muzyka płynęła dalej w stadzie nastąpiło powszechne poruszenie – zwierzęce audytorium uwiedzione „boskimi dźwiękami” autorstwa teatralnego kompozytora ruszyły z wolna w stronę estrady…  Była w tym powolnym zbliżaniu się zwierząt do źródła muzyki jakaś magia, coś ze zwolnionego, pełnego atencji dla jednej z Muz, tańca, coś jak z zaklęcia wynikająca pantomima. 

Kiedy to wcale nie małe stado otoczyło już scenę, zrobiło się nam nieswojo, ale tylko jedno ze zwierząt naruszyło (zupełnie niechcący!) to misterium zasłuchania (zwierząt) i zapatrzenia (ludzi) – przewracając pusty blaszany pojemnik na śmieci, może spodziewając się w nim wody. Poza tym jednym drobnym epizodem nie było w tym dostojnym wydarzeniu cienia barbarzyństwa, odwrotnie – czuło się uszanowanie dla muzyki (w cichości każdy z nas pomyślał, że może i dla Teatru…). My też staliśmy urzeczeni, jednak z obawą, czy stado nie zmiecie sceny wraz z naszą dekoracją. Ale – zasłuchane – nie zmiotło. I przyszło nam grać „Komedię Puncha” podczas Dni Słubic dla garstki widowni „ludzkiej”, za to we wianuszku krów prawdziwie przejętych teatralnym wydarzeniem – w szczególności jego ścieżką muzyczną. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko żałować nieobecności na słubickiej łące Marcina Łobaczewskiego lub Waldemara Szmidta – któregoś z naszych teatralnych fotografów, albo Pawła Janczaruka fotografującego dla „Gazety Lubuskiej”, bo utrwalony wtedy obraz śmiało mógłby konkurować ze średniowiecznymi przedstawieniami narodzin Pańskich w bydlęcym otoczeniu stajenki.

Źródło:

Materiał nadesłany