EN

28.11.2022, 08:48 Wersja do druku

Wesele z plakatu

„Wesele" Stanisława Wyspiańskiego w reż. Mikołaja Grabowskiego w  Teatrze Nowym im. Tadeusza Łomnickiego w Poznaniu. Pisze Adam Domalewski w portalu Teatrologia.info.

fot. Jakub Wittchen/mat. teatru

Nieprzypadkowo Wesele znalazło się w repertuarze Teatru Nowego w Poznaniu właśnie teraz. Wyreżyserowane przez Mikołaja Grabowskiego przedstawienie rozpoczęło obchody jubileuszowego sezonu, podczas którego kierowana przez Piotra Kruszczyńskiego scena świętować będzie stulecie istnienia. Premiera spektaklu odbyła się 11 listopada, co nie wymaga żadnych objaśnień: trudno o bardziej wymowną datę dla prezentacji tego polskiego arcydramatu.

I jeśli rozpatrywać tę premierę w tym kontekście, to niewątpliwie spełniła ona swą funkcję. Teatr Nowy uświetnił obchody Narodowego Święta Niepodległości, a jednocześnie za pośrednictwem polskiej klasyki symbolicznie zaakcentował własne stulecie. W tych okolicznościach można było jednak oczekiwać świetnego, a przynajmniej przyzwoitego efektu artystycznego. Tymczasem Mikołaj Grabowski zaproponował rzecz jakby niedokończoną, zrobioną na chybcika, w której brakuje zarówno scenicznych pomysłów, jak i głębszej myśli. To chyba właśnie doskwiera w tym przypadku najbardziej – przedstawienie, które winno być prawdziwym świętem i rodowym srebrem w repertuarze Nowego, okazało się w gruncie rzeczy pozbawione siły wyrazu. Poznańskie Wesele to sztuka z gatunku sztampowych i powszednich.

Głównym i w zasadzie jedynym współpracownikiem reżysera był przy tej produkcji Mirek Kaczmarek, odpowiadający za scenografię, kostiumy i światła. Przyznać trzeba, że warstwa plastyczna w poznańskim spektaklu nie zawodzi. Scenografię w pierwszej części przedstawienia tworzy prosta, zwalista, blaszana konstrukcja imitująca bronowicką chatę. Płynne przejście od aktu pierwszego do drugiego – do scen z udziałem nachodzących weselników widm – zaznaczone zostało efektownym obrotem tejże chaty, otwierającym w głąb zamkniętą wcześniej przestrzeń gry. Surowość blaszanej bryły, będącej głównym elementem scenografii, ogranicza jej ciepła, rdzawa barwa. Może dzięki temu kostiumy dobrze komponują się z ascetyczną przestrzenią, mimo że dominują w nich pastelowe kolory. W ubiorze postaci niemal zrezygnowano z elementów tradycyjnie kojarzących się z ludowością, w rodzaju kapeluszy, kolorowych wstążek i zapasek. Jest gustownie, choć kolorowo; nie we wszystkim skromnie (przywdziewane przez Gospodynię, Pannę Młodą czy Kasię korale są karykaturalnie dosztukowane), ale i nie przaśnie.

Sama inscenizacja nie zapewnia już niestety zbyt wielu dobrych wrażeń. Postaci wychodzą z wnętrza chaty i siadają na dwóch stojących przed nią ławkach albo krążą w miejscu: tak przebiega cały pierwszy akt. Mało tu interesujących pomysłów i rozwiązań scenicznych, a gdy już pojawia się jakiś ciekawszy ruch, układ choreograficzny czy gest, to zwykle okazuje się sztampowy, wyczerpujący swe znaczenie w tym, że dana postać po prostu musi coś ze sobą zrobić. Aktorki i aktorzy grają szerokim gestem, początkowo sporo w nich energii, ale trudno pozbyć się wrażenia, że wszystkie działania postaci są tak naprawdę jedynie tłem, mało znaczącym dodatkiem do podawanego praktycznie bez ustanku tekstu. Tu i ówdzie pojawia się trochę muzyki, jakieś zbiorowe tańce i pokrzykiwania weselników, ale w gruncie rzeczy efekt jest plakatowy, zupełnie płaski – jakby do deklamowanych dialogów z Wesela ktoś doczepił niewiele znaczące obrazki, jakby reżyser chciał pozostać w zgodzie z ironiczną uwagą rzuconą przez Poetę do Maryny: „Słowa, słowa, słowa, słowa”, zapominając jednak o cierpkim i autokrytycznym charakterze tej frazy.

fot. Jakub Wittchen/mat. teatru

Przywołanie Chochoła otwierające drugi akt sztuki Wyspiańskiego zaznaczone jest u Grabowskiego wyraźnie. Oprócz wspomnianej zmiany w układzie scenografii na scenie zjawia się Isia „opętana” przez bezosobowy, czysto materialny, słomiany snop. Bohaterka wiedzie więc dialog sama ze sobą, próbując jednocześnie wyzwolić się spod władzy Chochoła. Efekt jest nieco groteskowy – scena ta pomyślana i zagrana jest bowiem tak, jak przywykliśmy do tego w teatrze lalkowym – niemniej nie można odmówić jej jakiegoś pomysłu. Reżyser woli postawić na czytelny teatralny znak niż zaryzykować obecność jakiejkolwiek ponadzmysłowej, pozapsychologicznej siły.

W podobnym guście zainscenizowane zostało przybycie pozostałych Osób Dramatu – wcielą się w nie (bez żadnego wyraźnego sygnału, bez jakiejkolwiek scenicznej transformacji) inni weselnicy. I tak Ksiądz (Filip Frątczak) stanie się na chwilę Rycerzem, Zosia (Oliwia Nazimek) żeńskim Stańczykiem, a Gospodyni (Agnieszka Różańska)… Wernyhorą. Wymieniam te nawiedzenia, które najbardziej zapadły mi w pamięć, lecz było ich oczywiście więcej. Istotne wydaje się w tym mętliku ograniczenie sfery fantastycznej oraz przyznanie większej roli postaciom kobiecym – sądzę, że przede wszystkim te dwie idee przyświecały opisywanym zabiegom adaptacyjnym. Czy zaproponowane zmiany wyzwoliły jednak nowe znaczenia albo wyraziście sprofilowały charakter spektaklu, czy też okazały się po prostu kolejnym wątpliwym skrótem, pomysłem pozbawionym odpowiedniego scenicznego opracowania? Bliższa prawdy wydaje mi się niestety raczej ta druga możliwość.

O tym, że Mikołaj Grabowski potrafił robić dowcipne i błyskotliwe spektakle, przypominają zaledwie pojedyncze sceny, jak ta z uwodzeniem Kasi (Karolina Głąb) przez Kaspra (Bartosz Włodarczyk) i Jaśka (Dawid Ptak), może i najlepsza w całym przedstawieniu. Choć zbudowana została na prostych skojarzeniach, a jej frywolna tematyka może wydawać się do cna ograna, to przez chwilę udało się w niej osiągnąć tak upragnioną świeżość i wydobyć rzeczywisty humor. Niemrawe zaloty mają czas wybrzmieć, a aktorzy świetnie panują nad efektem komicznym. Szkoda, że podobnych fragmentów jest w poznańskim Weselu niewiele. Potencjał aktorek i aktorów nie został przez to należycie wykorzystany. Przecież Łukasz Schmidt, Łukasz Chrzuszcz czy Waldemar Szczepaniak to urodzeni komicy; mogliby znakomicie wycieniować i ożywić odgrywane postacie, które pozostają jednak jednowymiarowe. Podobnie Agnieszka Różańska czy Małgorzata Łodej-Stachowiak – te aktorki powinny czuć się w klasycznym repertuarze jak ryba w wodzie, a nie mają tu niestety wielkiego pola do popisu.

fot. Jakub Wittchen/mat. teatru

Odegrany po przerwie III akt jest najbardziej nużący, najmniej ciekawy. Bohaterowie siedzą w jednej linii przy kilkunastu mniejszych i większych stołach i stolikach, wpatrując się w publiczność; tkwią bez ruchu, jakby w uśpieniu, od czasu do czasu wypowiadając przewidziane w tekście dramatu kwestie. W przerwie wszyscy zdążyli założyć czarne koszule będące znakiem ich chocholego usposobienia. Na scenie pojawią się wszystkie obowiązkowe, kojarzone z Weselem rekwizyty: sznur, podkowa, złoty róg, postawiona na sztorc kosa. I to właściwie tyle. Historia zostanie opowiedziana do końca, puentą będzie pusty śmiech piejącego kura (obraz ten zobaczymy rzutowany z projektora). Aż trudno uwierzyć w tak posępnie trywialny finał.

Wesele z Teatru Nowego jest już czwartym podejściem Mikołaja Grabowskiego do tego klasycznego dramatu. Po raz pierwszy reżyser mierzył się z dziełem Wyspiańskiego jeszcze w 1984 w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie, gdzie jedenaście lat wcześniej grał Widmo w rekonstrukcji prapremiery. Do sztuki tej powrócił w 2002 w Polskim we Wrocławiu, a ostatnio – w 2014 roku – w Teatrze Powszechnym im. Kochanowskiego w Radomiu. Świetna recenzja Ewy Danuty Godziszewskiej opisująca to niedawne radomskie przedstawienie, zatytułowana Dramat chwili i zamieszczona osiem lat temu na łamach portalu teatralny.pl, pozwala z łatwością odkryć, że Grabowski w poznańskim spektaklu skorzystał z wielu tych samych, przestrzennych i kompozycyjnych pomysłów, wykorzystanych uprzednio na scenie Teatru Powszechnego. Niby nic w tym złego, ale choćby z uwagi na wspomniane jubileusze można by oczekiwać czegoś więcej.

fot. Jakub Wittchen/mat. teatru

Tytuł oryginalny

WESELE Z PLAKATU

Źródło:

„Teatrologia.info”

Link do źródła

Autor:

Adam Domalewski

Data publikacji oryginału:

24.11.2022