Był czas, gdy dostanie się na przedstawienie w jakimkolwiek stołecznym teatrze graniczyło z cudem. Traktowano bowiem teatr jak namiastkę sceny politycznej. "Chodziło" się więc często nie na wydarzenia artystyczne, a na wydarzenia natury społecznej: pełne aluzji, niosące nadzieję w dni beznadziejne, godzące w oficjalną propagandę. Choć, rzecz jasna, nie wszystko brało się z polityki: ten czas, lata 70. i 80., był też świetnym czasem dla sztuki teatru. Jaśniały gwiazdy Zapasiewicza, Holoubka, Łomnickiego, żył teatr Hanuszkiewicza, Axera, Dejmka... Lata 90. przyniosły zmierzch warszawskich scen. Nie musiały już być forum demokracji - emocje (z nawiązką!) gwarantował w tej mierze sejm. Gorzej, że utraciły też pewność codziennego bytu i autorytet artystyczny; odeszła ich dawna widownia: rozproszyła się po świecie, zajęła karierą, pieniędzmi i po prostu zbiedniała, a nowej jeszcze nie było. W efekcie do teatru można było przyjść i pię�
Źródło:
Materiał nadesłany
"Kurier Szczeciński