"Wesele Figara" w reż. Keitha Warnera w Teatrze Wielkim w Warszawie. Pisze Maciej Łukasz Gołębiowski w Hi Fi i Muzyce.
Mozart był znany z pikantnych żartów, które dziś wszyscy bez problemu mu wybaczamy. Gdy jednak zaczynała brzmieć muzyka, jego twarz poważniała i górę brały wrażliwość oraz szacunek dla sztuki. Reżyser warszawskiego wystawienia "Wesela Figara" o tej przemianie zapomniał. Pozostał głuchy na muzykę, a to w operze musi przynieść katastrofę. Przypomina mi się scena z filmu "Amadeusz" Formana. Roześmiany Wolfi, sam na sam z Konstancją w jadalni, najpierw wyciąga ją za nogi spod stołu, a potem z ochotą oddaje się grom słownym o dość ordynarnym charakterze. I wtedy z dala dobiegają dźwięki jego muzyki granej przez pałacowych wykonawców bez spóźnialskiego kompozytora. Mozart zrywa się na równe nogi, pędzi przez kolejne sale i uroczyście, ze spokojem staje przed orkiestrą, przejmując rolę dyrygenta. Nawet jeśli ta scena nigdy nie miała miejsca, to pokazuje naturę wielkiego geniusza. Będąc życiowym komediantem, potrafił pracować w powadze