Są dzieła, w których zawarta jest jakaś tajemnica. Zdaje się nam, że przecież znamy ich głębokość, wiemy, do jakich pokładów naszego doświadczenia, naszej wrażliwości sięgają, a przecież zdolne są nas zaskoczyć, zniewolić, zmusić do największego skupienia. Tak, iż wsłuchujemy się w nie ze ściągniętymi brwiami. Takim dziełem jest "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego. Poniedziałkowa prezentacja telewizyjna, bardzo piękna, chwilami głęboko przejmująca, kazała mi raz jeszcze zadać sobie kłopotliwe pytanie: czy ja naprawdę znam "Wesele"? Pytanie niemal niedorzeczne, bo jakże to: utwór tak przemielony w szkole średniej, przeanalizowany seminaryjnie na studiach, oglądany wiele razy w teatrach, pokazywany w telewizji, wreszcie mający swoją wspaniałą wersję kinową - jawi mi się oto jako rzecz nowa? Oczywiście, można by powiedzieć, że to zasługa reżysera, Janusza Kulczyńskiego, ale to nie tylko to. Przecież i sam reżyser
Tytuł oryginalny
Wesele
Źródło:
Materiał nadesłany
Wieczór nr 57