Świetna inscenizacja Andrzeja Majczaka dowodzi, że "Polaroidy" Marka Ravenhilla nie są ani tak nowatorskie, ani tak prowokacyjne, jak można by sądzić. I - wbrew pozorom - sztuka daje nadzieję
Po zwłoki przyjdą za godzinę. Nadia i Victor, tancerze go-go, stoją nad ciałem Tima. Co zrobić z czasem ofiarowanym im przez sanitariuszy? - Może powinniśmy go umyć? - pyta Victor. - Przestań - mówi Nadia - pewnie widziałeś to w kinie. I odtąd jest jak w sentymentalnym filmie: intymne, osobiste pożegnanie ze zmarłym. Tim otwiera oczy. Victor wyznaje mu skrywaną miłość i pieści jego zimne ciało. Znamienne, że ten najostrzejszy obraz i zarazem najprawdziwszy epizod "Polaroidów" - jedyny, w którym widzimy "nieupozowanych" bohaterów - jest absolutną iluzją. A jednak między nim a resztą spektaklu Andrzeja Majczaka nie ma najdrobniejszego pęknięcia. Bo cały świat pokazywany przez Ravenhilla jest symulacją. Udawaniem karmi się kultura klubowa. Fikcją jest cynizm hedonistycznej "sekty", której przewodzi Tim (zimnym wzrokiem obdarza go Mariusz Witkowski). Dobre samopoczucie nie wystarcza: Tim odstawia hibernujące chorobę pastylki i daje się pokonać A