Zbieg okoliczności? Najnowsze warszawskie premiery we Współczesnym i w Polonii opowiadają o narodzinach popkultury w latach 30. XX wieku.
Historia Teremina, radzieckiego szpiega w Ameryce, twórcy aparatu zwanego teremin-vox, czyli anteny sprzężonej z generatorem częstotliwości akustycznych, zafascynowała czeskiego dramaturga Petra Zelenkę. Reżyser Artur Tyszkiewicz chciał pokazać, jak Teremin, "człowiek bez właściwości" (Leon Charewicz), ideał nie wpasowuje się w nowoczesne społeczeństwo. Mami Amerykę wizją muzyki dla każdego, do której uprawiania nie trzeba muzycznego słuchu. Gra na teremin-voksie polegała na poruszaniu rękami w polu elektrycznym. Jego zmiany były przetwarzane na dźwięk. Nie wiadomo jednak, dlaczego reżyser, zamiast bawić się skojarzeniami z widowiskami a la Jean-Michel Jarre, pierwszymi występami grupy Kraftwerk czy skeczami z filmów braci Mara ("Małpi biznes!"), ucieka od lekkości w moralitet. Potwornie przeszkadza ciężka, ilustracyjna dekoracja Jana Polivki, a nawet rozpadająca się na poszczególne numery muzyka. Trio kompanów Teremina, czyli Goldberg