"Wiśniowy sad" Antoniego Czechowa w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na stronie DOMAGAŁAsięKULTURY.
W spektaklu Krystyny Jandy są dwie znakomite sceny, wychodzące poza pozbawione ryzyka odczytanie czechowowskiego arcydzieła: scena z Przechodniem z II aktu oraz początek IV aktu, gdy Raniewska wraz z towarzystwem szykuje się do wyjazdu, a Łopachin próbuje świętować szampanem zakup majątku. Z ich pomocą można też rozczytać niezbyt skomplikowaną ideę przedstawienia, dlatego przyjrzę się im obu bliżej. U Czechowa akt II rozgrywa się gdzieś nieopodal majątku Raniewskiej, wokół przydrożnej ławeczki przy małej, starej kapliczce (widać drogę do majątku, a w oddali ekspansywne miasto, jedną z głównych przyczyn wszelkich trosk głównej bohaterki). Rozmowy wchodzących w tę przestrzeń i opuszczających ją po chwili postaci trwają w najlepsze, aż do momentu, gdy nagle słychać dźwięk pękającej struny, zamierający, smutny. Gdy nieco nim przestraszona Raniewska podejmuje decyzję o powrocie do domu, pojawia się Przechodzień. Jest w białej zniszczonej czapce, w płaszczu, lekko pijany. Pyta najpierw o drogę na dworzec, żeby po chwili prosić Raniewską o 30 kopiejek. Ta daje mu to, co ma, czyli złotą monetę. Tym bezwarunkowym odruchem dobrego serca sprowadza na siebie otwarty sprzeciw Warii, która ma dość rozrzutności matki w sytuacji kompletnego bankructwa. Raniewska rozkłada ręce: co poradzisz na głupotę. Nic nie poradzi, że jest lekkomyślna, choć pod skórą nonszalanckiej damy z gestem chowa się na pewno dobro.
U Jandy wszystko odbywa się w pięknej, choć nieco nużącej po kilkunastu minutach trójdzielnej scenografii Macieja Preyera, przedstawiającej na pierwszym planie salon Raniewskiej, następnie dalszą część domu, wreszcie – w trzeciej części, niejako w tle – tytułowy wiśniowy sad. Przechodzień Dominika Łosia nie jest już pijanym obdartusem, ale kimś bezwarunkowo potrzebującym pomocy: gdy wchodzi do salonu, jest trzeźwy, za to obdarty, brudny i bez butów. Skojarzenia z uchodźcą w pełni uprawnione. Słynna struna to w tej sytuacji może jakiś strzał na granicy? Kto wie, wszystko jednak zaczyna mieć sens. Z tej perspektywy Raniewska Barszczewskiej nie jawi się nam już – jak to się wydaje wynikać z dramatu Czechowa – jako lekkomyślna i nieodpowiedzialna bogaczka, szastająca pieniędzmi, ale jako osoba na wskroś dobra, która nie dość, że wpuszcza potrzebującego do swojego domu, to jeszcze, ryzykując kłopoty, oddaje mu swój ostatni „wdowi grosz”. Jej rozrzutność zostaje więc pozbawiona nuty lekkomyślności czy nonszalancji, stając się świadectwem jej dobrego serca. Inaczej więc w tej sytuacji należy czytać wątek pieniędzy pożyczanych przez Raniewską Simeonowi-Piszczykowi (Antoni Ostrouch) czy paryski wątek jej życia, gdy wbrew logice i zdarzeniom trwała przy opresyjnym, aczkolwiek potrzebującym pomocy kochanku. W tej sytuacji zmienia również swój charakter sprzeciw Warii (Dorota Landowska). Mimowolnie bowiem wychodzi ona na osobę dbającą o swoich, ale niezdolną już do współodczuwania z innymi, tymi najbardziej potrzebującymi. A to z kolei w jakiś sposób, niespotykany dotąd często w czechowowskich inscenizacjach, tłumaczy jej miłość do Łopachina (Szymon Kuśmider), który w spektaklu Jandy staje się protagonistą Raniewskiej, osobą, która jest z innego porządku, z innego świata, i z którą nie ma ona szans na porozumienie. Symbolem tego jest choćby jego reakcja na przybycie Przechodnia: nawet chamstwo powinno mieć jakieś zasady.
W tym samym akcie drugim Raniewska, wyraźnie rozdrażniona nieprzyjemnymi wieściami o nadchodzącej licytacji, strofuje każdego, kto jej się nawinie, głównie Łopachina (on jej ciągle o bankructwie przypomina). Owe zdania pokazują jednak dobrze, co o nim w głębi duszy myśli. Pierwszy raz, w reakcji na frazę z taniego, oglądanego przez Łopachina wodewilu, Raniewska zarzuca mu powierzchowność i płytkość: pewnie nic śmiesznego nie było, powinniście nie spektakle oglądać, tylko częściej oglądać samych siebie. Jak wy wszyscy szaro żyjecie, jak dużo mówicie niepotrzebnych słów. Drugi raz, w odpowiedzi na roztaczaną przez niego wizję życia Rosjan w Rosji i ich afirmację jako wielkoludów, odpowiada drwiąco: zachciało się panu wielkoludów… oni tylko w bajkach są mili, w życiu przerażają. Tyle Czechow. U Jandy Łopachin jest po pięćdziesiątce, ma dość grubiańskie maniery i lubi się śmiać z innych, co bardzo denerwuje Raniewską i jej towarzystwo. Ten rys postaci, uwypuklony nieco przez Kuśmidra, każe się dopatrywać w nim pewnej skazy, nie chcę powiedzieć zła, ale na pewno czegoś niedobrego. Do momentu kupna majątku Łopachin – mimo swoich wad i odmiennych poglądów na rzeczywistość – jest pełnoprawnym członkiem tej małej czechowowskiej ojczyzny. Zmienia się to jednak, gdy okazuje się, że przekroczył cienką granicę nielojalności, zdrady, złamania jakichś niepisanych reguł.
I tu dochodzimy do drugiej znakomitej sceny spektaklu Jandy, do pierwszych minut IV aktu, podczas których wszyscy domownicy uwijają się z pakowaniem, Łopachin natomiast próbuje ich częstować szampanem, który stoi na tacy, trzymanej przez wstydzącego się tego zadania Jaszę (Tomasz Błasiak). Domownicy, z Raniewską na czele, traktują tę żałośnie wyglądającą parę, stojącą samotnie na środku salonu jak powietrze. Nie chcą pić szampana od kogoś, kto ich zdradził i de facto zniszczył ich wspólnotę, strojąc się w piórka wybawiciela i człowieka, który tylko skorzystał z okazji, bo gdyby nie on, wiśniowy sad kupiłby przecież kto inny. Warto zwrócić uwagę na zachowanie Łopachina, który chyba dopiero teraz zaczyna rozumieć, że może zarobi na tym interesie mnóstwo pieniędzy, ale stracił najbliższych mu w gruncie rzeczy ludzi. Nie zapomnę też skulonej, zawstydzonej postaci Jepichodowa (Paweł Krucz), który wydaje się dobrze wiedzieć, że przyjmując propozycję pracy u Łopachina, wyklucza się ze wspólnoty ludzi przyzwoitych. Bo właśnie o przyzwoitości jest ten Wiśniowy sad. O życiu w tragicznych czasach i wyborach, których jedynym kryterium winna być przyzwoitość.
Jako że główne postaci na scenie Teatru Polskiego są mniej więcej o 20-30 lat starsze od zwyczajowo obsadzanych w tej sztuce aktorek i aktorów, spektakl ten może też zostać odczytany jako generacyjna wypowiedź reżyserki: rozprawa z własnym pokoleniem Solidarności; ludźmi, którzy najpierw roztrwonili cały, zgromadzony w latach osiemdziesiątych duchowy majątek Polski, żeby w dogodnej chwili wykupić go za bezcen i „wyrąbać” dla własnych korzyści oraz tymi, którzy biernie się temu przyglądali. Trzeba przyznać, że taka interpretacja Wiśniowego sadu jest przejmująca, gdyż dramat nie oszczędza też Raniewskiej, za plecami której mogłaby się ukrywać Krystyna Janda, dokonując rozliczenia z własną goryczą i porażką. Choć bowiem bohaterka grana przez Barszczewską jest do szpiku kości dobra, to jednak łatwowierna i oderwana od rzeczywistości. Kończy się to tragicznie, na szczęście w życiu nie wszystko jeszcze sprzedane, wciąż można samemu wydzierżawić wiśniowy sad i nie dopuścić do katastrofy.
Jeśli chodzi o rzemiosło, spektakl jest bardzo nierówny. Scenografia jest przepiękna, ale szybko się nuży. To rodzaj przestrzeni, która z minuty na minutę staje się coraz większym problemem dla reżysera. Bo w sumie nic nie można w niej zmienić, poza tym na drugim planie nie za bardzo widać, a na trzecim już niemal zupełnie. Spektakl jest wyreżyserowany rzemieślniczo, solidnie, po aktorsku, nie ma w nim więc miejsca na fajerwerki, są za to dobrze zbudowane aktorskie sceny. Nie wszyscy jednak aktorzy radzą sobie w tych warunkach, a powodem w moim przekonaniu staje się realistyczna konwencja, traktowana przez niektórych jako zachęta do pójścia w stronę powierzchownej rodzajowości. Zacznę jednak może od aktorów, którzy wykonują swoją robotę wspaniale, i których styl gry powinien stanowić wzór do naśladowania. Należy do nich na pewno Tomasz Błasiak, grający Jaszę, zupełnie na przekór tekstowi oraz zwyczajowemu wizerunkowi tej postaci (z chama pan). Błasiak stawia na prawdziwe sceniczne bycie w postaci swojego bohatera, myśli w roli, nie wypowiada tekstu niczym katarynka, nie zastanawiając się na co i po co. Nie tyle gra Jaszę, ile pokazuje jego przemianę. Gra człowieka, któremu świat pokazał swoje nowe horyzonty, i który naprawdę się pod ich wpływem zmienił, nie jest chamem z rozdziawionymi ustami, a mężczyzną, który niczym Didier Eribon, wraca do rodzinnej miejscowości, żeby się dowiedzieć, że nie należy już do niej na zawsze. Błasiak gra to z nonszalancją, ale i z pokorą. Z jego aktorstwa coś wynika. Przeciwieństwem tego jest aktorstwo Joanny Trzepiecińskiej w roli Szarlotty – żal patrzeć, jak ta znakomita aktorka klepie na scenie „czechowowskie pacierze”! Przecież w losie Szarlotty jest niezmierzona tragedia sieroty, trauma dziecka wychowanego przez ulicę i cyrk. Jest ona śmieszna w obejściu, ale też głęboko nieszczęśliwa, może nawet na granicy utraty rozumu. Nie można grać tej postaci, jakby się urwała ze sztuk Raya Cooneya. Podobny problem ma jeszcze kilka innych aktorek i aktorów w rolach drugoplanowych (Ania, Duniasza, Simeonow Piszczyk, miejscami Waria), tak jakby kostium dał im znak, że się ukryli, w związku z tym i postać będzie kolejną jego warstwą do założenia. Nic bardziej mylnego. Krystyna Janda sprawnie narysowała pejzaż, teraz trzeba do niego wejść i z tej makiety uczynić prawdziwy świat, pełen ludzkich uczuć, bez udawania. Na szczęście dla spektaklu Grażyna Barszczewska w roli Raniewskiej mocno weszła w postać oraz duchową przepaść, jaka powoli pochłania jej bohaterkę. Jest prawdziwa i z powodzeniem pokonuje niezbyt fortunny, kostiumowy pancerz babci (z wyłączeniem czerwonej sukni), w który ubrała ją Dorota Kołodyńska. Jedyna rzecz, jakiej mi brakuje w tej kreacji, to szczypta szaleństwa w działaniu, żebym mógł uwierzyć, że w przeszłości – wbrew temu, jak próbuje komunikować swoją osobę i narrację – wcale nie była taka prawa i sprawiedliwa. Są takie momenty, kiedy Barszczewskiej błyszczy oko, ale chciałbym, żeby poszła o krok dalej. Jest też znakomity Kuśmider, a wiadomo, że jak w Wiśniowym sadzie mamy dobrych Raniewską i Łopachina, to gwarantuje nam to sukces w jakichś siedemdziesięciu procentach. Na wspomnienie zasługuje też na pewno subtelny i poruszający fajtłapa Gajew Jerzego Schejbala i zaskakująco obecny w rzeczywistości Firs Krzysztofa Kumora. Inny, lepszy świat buduje też wspaniała kapela żydowska, w którą wciela się Benjamin Marhula z zespołem znakomitych muzyków.
Krystyna Janda zrobiła spektakl prosty, acz niejednoznaczny, z jasnym przesłaniem, zrozumiałym dla każdego widza i to jest wiadomość wspaniała. Oglądając go, miałem wrażenie, że mam go po prostu przeżyć i zrozumieć. Jeśli tak, aktorzy Polskiego muszą uważać, bo arcydzieło – jak pisał sam Czechow – nie znosi przeciętności. „Odmawianie” kwestii i aktorskie „sposobiki” na postaci mogą zamienić dobry spektakl w kostiumowy bibelot bez znaczenia. A nie o to przecież chodziło, prawda?