Znacie to uczucie? Oglądacie film, czytacie książkę, uczestniczycie w spektaklu, a jednak gdzieś na dnie zostaje otwarte miejsce, niedomówienie - o spektaklu "Oresteja" w reż. Jana Klaty ze Starego Teatru w Krakowie prezentowanym podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych pisze Borough of Islingon z Nowej Siły Krytycznej.
Opowieść Klaty wybucha cicho na długo przed opadnięciem na widowni zasłony milczenia, która jest zwykle sygnałem, że "oto właśnie spektakl się zaczyna". Antyczne dramaty namaszczone są jedyną w swoim rodzaju, oleistą i zakrzepłą od krwi cieczą, z której mroku docierają do nas pojedyncze słowa. Wojna. Zemsta. Klątwa. Przeznaczenie. "Oresteja" Klaty nie bierze jednak swojego początku ze słów, ale z tego, co je otacza, czyli gęstej atmosfery, wśród której sprawy biegną swym niezmiennym torem od tysięcy lat. Salę teatru spowija dym podobny do tego, jaki wzbija się w niebo na miejscu wyburzanego budynku, czy też zawalającego się wieżowca. Scenę pokrywa gruba warstwa popiołów i gruzu. "Oresteja" rozgrywa się w świecie, którego rytm wybija katastrofa, wojna i krwawe przeznaczenie. U Klaty nie ma szczęśliwego zakończenia. Ciężka atmosfera przytłacza tak samo na początku spektaklu, jak i w końcowym monologu Orestesa (Piotr Głowacki) zaczerpni�