Zadara formą nie uwiódł, treścią nie zachwycił, ale swoje pokazał. Upadek romantycznego etosu cierpienia i bohaterstwa w całej rozciągłości. Że teatr śmiać się z siebie może równie dobrze, jak z oburzonych tym ufryzowanych dam i białych kołnierzyków - o "Księdzu Marku" prezentowanym podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych pisze Łukasz Rudziński z Nowej Siły Krytycznej.
Na początku było słowo. Michał Zadara od słowa zaczyna i na słowie kończy. A skoro tak, to nie tylko "Ksiądz Marek", a i całe Warszawskie Spotkania Teatralne słowem Juliusza Słowackiego rozpoczęte. I nie przeszkadza, że Starościc (Dominik Nowak) prasowaniem mowę swą okrasza, a jego Towarzysz (Andrzej Rozmus) swój atrybut męskości - karabin - nosi w rękach, mierząc z niego dla wzmocnienia, czego? Słów właśnie. Syn Starosty prasuje naszą flagę narodową, by wygładzić co nieco i rozprasować Słowackiego, choć zgodnie z literą wieszcza. Zadara wie, że od czasów autora "Balladyny" przeszło sto pięćdziesiąt lat minęło, czego niektórzy zdają się uparcie nie dostrzegać, niestety. Uwspółcześniony Słowacki u Zadary mówi swoim językiem, który dzięki pracy aktorów krakowskiego Starego brzmi świetnie. Okazuje się, że dźwięczne frazy z okresu XIX-wiecznych zrywów narodowościowo-wyzwoleńczych, nie muszą wywoływać przerażenia nawet u ty