Wybierałem się na "Nowego Don Kiszota". Ochoczo przebyłem odległość między domem mym a przystankiem trolejbusowym. Trzeba było nieco poczekać. W miarę atoli upływu czasu rzedła mi mina. Nie pomagało nerwowe tu-i-tam chodzenie; na horyzoncie nie pojawiał się żaden z tych śmiesznych pojazdów z pałąkiem. Gdy już w "Narodowym" kurtyna chyba szła w górę, nadjechały. Cały kierdel. Do teatru przybyłem ze znacznym opóźnieniem, dostając przy tym reprymendę za niepunktualność. Ale mniejsza z tym. Powyższy obrazek zreprodukował się w mej pamięci podczas medytacji nad "sytuacją komediową" stołecznych teatrów. Jesteśmy osobliwym narodem, którego miejska komunikacja, dystrybucja (ciepłe gatki w sierpniu, szorty - w lutym) i polityka repertuarowa teatralna rządzą się prawem: wyskoczył niczym Filip z konopi. Wiadomo nie od dzisiaj, że potrzeby konsumpcyjne - w najszerszym rozumieniu ludzi zdeterminowane w jakiś sposób są pogodą, porą roku: inny ty
Źródło:
Materiał nadesłany
Kultura nr 43