W "Obrocie śruby" nie ma jasnych punktów. Kompozytor sączy dyskretny urok zła, które jest pociągające i przerażające zarazem - mówi Łukasz Borowicz. W sobotę w Warszawie zadyryguje pierwszą polską produkcją arcydzieła Benjamina Brittena z 1954 r.
"Obrót śruby" ("The Turn of the Screw") atmosferę thrillera zawdzięcza - akcja rozgrywa się w nawiedzonym domu kryjącym straszną tajemnicę - wiktoriańskiej noweli Henry'ego Jamesa (polski tytuł to "W kleszczach lęku"). Ale nie tylko, to także zasługa genialnej muzyki Benjamina Brittena, który po mistrzowsku skondensował napięcie w 16 wariacjach głównego tematu, pojawiających się raz po raz, jakby za sprawą obracającej się śruby. Siódmą operę Brittena, skomponowaną na zamówienie Biennale w Wenecji w 1954 r., zagrano w Polsce tylko raz - w 1977 r. - w ramach gościnnych występów Opery Szkockiej. Dziś, gdy opery Brittena są łakomym kąskiem dla reżyserów, a "Obrót..." jednym z najchętniej jego granych tytułów, rośnie zainteresowanie polskich scen tym kompozytorem - w ostatnich latach sięgano po "Curlew River", "Gwałt na Lukrecji", "Sen nocy letniej". W sobotę "Obrót śruby" zabrzmi w Filharmonii Narodowej w wersji koncertowej (bez scenogr