- To po prostu zwariowany, zakręcony spektakl muzyczny, proszę nie szukać odniesień politycznych - zastrzega Tadeusz Bradecki, który w Teatrze Narodowym wystawia "Happy End" Brechta&Weilla. Premiera: 30 czerwca.
Jest rok 1919, Chicago. Gang Ćmy planuje napad na bank. Do baru, w którym trwa narada, wkraczają członkowie Armii Zbawienia... - "Happy End" miał być sequelem "Opery za trzy grosze" - opowiada Tadeusz Bradecki. "Opera..." odniosła taki sukces, że producent berliński zwrócił się do Weilla i Brechta o napisanie czegoś w podobnym stylu. Ale premiera "Happy Endu" w 1929 r w Berlinie okazała się porażką. - Songi z "Happy End" weszły do kanonu, ale utwór nie był często wystawiany. Dopiero nowe angielskie tłumaczenie z lat 60. zenergetyzowało ten materiał. W Polsce w tej wersji "Happy End" zaistniał dotąd tylko raz, cztery lata temu w Gdańsku - opowiada reżyser. Tadeusz Bradecki reżyserował "Happy End" w Kanadzie. Właśnie wtedy, widząc jak entuzjastycznie jest przyjmowany, uznał, że musi go pokazać w Warszawie. - Pomyśłałem, że warto wpuścić na tę scenę coś, co pobrzmiewa niemiecką nutą, a nazwisko Brechta usprawiedliwia tytuł - dodaje