Luc Perceval, gigant światowego teatru, wyreżyserował w TR Warszawa „3Siostry" o starzejącej się Europie. Premiera w niedzielę. Pisze Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej.
To będzie druga w tym sezonie premiera „Trzech sióstr" Czechowa. Pierwszą dał Jan Englert w Narodowym o uwięzieniu we własnej egzystencji i niemożności zmiany siebie, miasta, kraju. Inaczej podszedł do tematu Flamand Luc Perceval, jedna z najważniejszych postaci teatru. Zawsze gwarantuje wstrząs w patrzeniu na Europę.
ZABÓJCZA NOSTALGIA
W trylogii „The Sorrows of Belgium" („Smutki Belgii"), nawiązującej do barw Belgii – w „Black" opowiedział o krwawej kolonizacji Konga, w „Yellow" o udziale Flandrii w II wojnie światowej po stronie III Rzeszy, w „Red" zaś o atakach terrorystycznych w Brukseli. W „The Truth about the Kennedys" w konwencji łączącej medialne śledztwo i antyczną sagę naznaczoną fatum – pokazał mafijne korzenie rodziny prezydenta Stanów Zjednoczonych. W „Szlachten", montażu kronik królewskich Szekspira, uwypuklił krwawy mechanizm walki o władzę. W „Moliere" zbudowanym z komedii francuskiego dramatopisarza przeniósł jego postaci w nasze czasy. Zakłamanym Świętoszkiem był guru buddyzmu.
Flamandzki reżyser wystawiał Czechowa wielokrotnie, ale „Trzy siostry" omijał. „Zawsze sądziłem, że nie da się tego zrobić, choćby dlatego, że leitmotiv sztuki: „Do Moskwy, do Moskwy" w naszych czasach stał się wątpliwy. Dziś podróż do Moskwy nie jest już wyzwaniem (...) Moskwa to raczej miejsce, do którego właściwie nie chce się jechać. Właśnie to miałem stale w głowie, jak znaleźć sposób na tę kwestię. Jak nadać jej znaczenie".
Romanowi Pawłowskiemu, współtwórcy dramaturgii spektaklu (odpowiada w TR Warszawa za sprawy programowe), wyznał, że to on przyczynił się do powstania spektaklu, podsuwając reżyserowi książkę „Fabryka nostalgii" Holendra Douwe Draaismy.
– Draaisma pisze o żołnierzach z czasów napoleońskich, którzy cierpieli na nostalgię, o pierwszych emigrantach holenderskich w Australii, którzy pod wpływem nostalgii popadali w obłęd – mówi reżyser. – Co kilka lat chcieli wrócić do rodzinnej wioski, aż dotarło do nich, że tej wioski już nie ma. Zacząłem coraz bardziej myśleć o Moskwie jako o jakiejś idylli, marzeniu o naszej młodości, tęsknocie za niewinnością, za idealnym światem, gdzie wszystko jest wciąż dostępne, możliwe, naiwne i nieskażone. Jako o tęsknocie za przeszłością, którą my wszyscy odczuwamy.
Roman Pawłowski dołożył do scenariusza fragment powieści poetyckiej Juliusza Słowackiego „Lambro. Powstańca grecki" i „Kołysankę dla okruszka" Seweryna Krajewskiego i Agnieszki Osieckiej. Ważna jest kwestia starzenia się. – Podkreśla ból. Patrzymy na ludzi po pięćdziesiątce, sześćdziesiątce czy siedemdziesiątce, którzy mówią, że ich życie dobiega końca, a przyszłość to kończące się możliwości.
STAROŚĆ I ŚMIECH
Reżyser nie ukrywa, że sam przeżywa proces starzenia.
– Musimy się zmierzyć ze świadomością, że życie się kończy. Ten fakt jest bardziej dojmujący w podeszłym wieku, niż gdy ma się 35 lat. Gdy widzę 30-, 40-letnich aktorów wypowiadających zdania z Czechowa, że „pewnego dnia wszystko będzie lepsze", zawsze sobie myślę: No tak, 100 lat temu, kiedy powstał ten tekst, ludzie dożywali czterdziestki, czasem pięćdziesiątki, wypowiadając więc takie kwestie byli już naprawdę starzy. Ale mając dziś 40 lat, jesteś w sile wieku, masz możliwości. Jako widz zawsze zadaję sobie wtedy pytanie: „Dlaczego tak nad sobą się użalasz skoro masz 30 lat?".
Jedyną młodą postacią jest Natasza, żona Andrzeja, która pochodzi w dodatku Ukrainy.
– Natasza to nowy typ gastarbeitera, kogoś, kto przybywa z zagranicy w poszukiwaniu zarobku. To dla mnie symbol nowych czasów w Europie. Nasza cywilizacja jest stara, ekonomiczne radzi się sobie dzięki uchodźcom, imigrantom, ludziom wykonującym prace, których my już się nie podejmujemy.
Reżyser zauważa, że starzejąca się Europa to nacjonalizm.
– Im świat jest starszy, tym jego populacja bardziej konserwatywna. To widać nie tylko w polityce, ale i w sztuce.
Adaptacja podkreśla wagę seksualności kobiet, ale też znaczenie humoru, śmiechu.
– Mam w głowie nagranie z ceremonii pogrzebowej Grahama Chapmana, jednego z członków grupy Monty Python, który zmarł na raka. John Cleese ma wygłosić mowę pożegnalną. A on mówi tylko kilka słów: „Drogi Grahamie, zawsze się chwaliłeś, że byłeś pierwszym człowiekiem, który użył na antenie brytyjskiej telewizji publicznej słowa »shit«. To teraz ja będę pierwszym człowiekiem, który na brytyjskim pogrzebie użyje słowa: »fuck«" I nagle widzisz tych poważnych ludzi, którzy wybuchają śmiechem, i dociera do ciebie, jak bardzo są szczęśliwi, bo potrafią w rozpaczy po prostu się roześmiać. Może właśnie tego potrzeba teatrowi? Nauczyć się śmiać ze wszystkich naszych tragedii. Koprodukcja z Narodowym Starym Teatrem w Krakowie.