Gdzieś nad tą biografią unosi się duch Waldorffa, który znowu obronił się przed zajrzeniem w zakamarki jego duszy. Tak jakby z zaświatów cenzurował pracę biografa i chronił swój starannie wypracowany wizerunek - czarującego pana, o którym strasznie się plotkuje, ale któremu nigdy nie zadaje się pytań do końca serio i który nigdy do końca serio nie odpowiada - o książce "Ostatni baron Peerelu" Mariusza Urbanka pisze Katarzyna Surmiak-Domańska w Gazecie Wyborczej.
O Jerzym Waldorffie pisało się dotąd albo źle, albo dobrze. W polskiej tradycji bohater powinien być bowiem raczej pozytywny albo raczej negatywny. Jeżeli ktoś jest trochę taki i trochę owaki, to zlicza się mu plusy i minusy i jeśli bilans jest dodatni, to minusy się zatuszowuje lub obłudnie eksplikuje. I na odwrót, jeżeli rachunek wyjdzie na minus, to i zasługi delikwenta nagle nie są warte funta kłaków. A dorobek Jerzego Waldorffa jako osoby publicznej i prywatnej jest szczególnie niełatwy do obliczeń. Jak sklasyfikować człowieka, który co prawda w 1976 r. podpisał Memoriał 25 - list środowiska muzycznego protestującego przeciw zmianom w konstytucji PRL - oraz bojkotował telewizję w stanie wojennym, ale zarazem w latach 30. afiszował się swoją fascynacją Mussolinim i Hitlerem, a w latach 70. Edwardem Gierkiem? Człowieka, który w 1982 r. miał odwagę publicznie nazwać rzecznika rządu Jerzego Urbana łachudrą, ale za to w 1949 r. napisał