Najbardziej poruszały mnie role Walczewskiego stworzone w spektaklach Jerzego Grzegorzewskiego - pisze w felietonie dla e-teatru Rafał Węgrzyniak
Zmarłego tydzień temu Marka Walczewskiego po raz pierwszy ujrzałem na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie w "Królu Learze" Williama Shakespeare'a w inscenizacji Jerzego Jarockiego z 1977 w roli Edgara, syna Gloucestera. W końcówce "Leara" jako "Szalony Tomek" pojawiał się łysy, w drucianych okularach i nieomal nagi, bo jedynie z przepaską na biodrach. Jego monologi miały ton lamentu. Stawał się figurą ludzkiej bezbronności w obliczu cierpienia. Była to dziewiąta - począwszy od dotkniętego utratą pamięci Henryka w "Wyszedł z domu" Tadeusza Różewicza - a jak się okazało ostatnia rola Walczewskiego powstała pod okiem Jarockiego. Nie byłem zaskoczony stylem gry Walczewskiego, bo znałem już skądinąd jego szukanie wyrazu dla psychicznej męki postaci w gwałtownych atakach logorei, karkołomnych ewolucjach cielesnych czy mocowaniu się z martwymi przedmiotami. Widziałem go bowiem w filmowym "Weselu" Andrzeja Wajdy jako Gospodarza - wręcz łudząco podob