W piątkowy wieczór w kuluarach czuło się pewną nerwowość. Po wielomiesięcznej pauzie Teatr Polski dał wreszcie premierę. "Tama" jest teatralnie poprawna, aktorsko przyzwoita, ale trudno uwierzyć, aby ktoś się nią wzruszył.
To zdumiewające, że Barbara Sass, która "Tamę" reżyserowała, odkrywa przed nami słowami Conana McPhersona podobne prawdy o kulturowym sieroctwie, marazmie życia na wsi czy iluzji społecznego awansu w mieście, które przerobiliśmy 30 lat temu w prozie Kawalca i Nowaka. Własnej niepamięci możemy zatem dedykować symbolikę tytułu, sugerującego, że istnieją w psychice wiejskich bohaterów jakieś zadawnione niespełnienia, urazy wobec uciekinierów do miasta, którzy, jak człowiek sukcesu Finbar, miejscowych wystawili do wiatru. Dosłownie, bo Irlandia to wietrzna wyspa. Inaczej niż Myśliwski czy Trziszka, McPherson nie ma nic ciekawego do powiedzenia o samotności na wsi. Ludzie, których oglądamy, pędzą nudne życie, jedyną atrakcją może być wymiana oleju w aucie lub naprawa kawałka podłogi, więc trudno im mierzyć się z kosmosem. Tak wiele pustych słów zgromadził autor, że część sali przysnęła, zanim pojęliśmy, że uczestniczymy w ludowym a