W ROKU chyba 1946 (jak ten czas leci) byłem na prapremierze panaarturowego "Jazona". Była tam scena krew w żyłach mrożąca, w której bodajże on (bohater sztuki), mając na muszce pistoletu ją (bohaterkę) i tego trzeciego, zastanawiał się długo a boleśnie kogo ma zabić. Kiedy ze sceny padło pytanie mniej więcej tej treści: któż z was ma paść trupem? - zawołałem: autor! I żyję. I Choć od tamtego dnia minęło lat dziesięć. Nie taki Artur Maria straszny jak go malują. Wykpiłem się kłamstewkiem. Rzekło się w on czas: myślałem że to koniec sztuki. A więc wszystko co Kisiel napisał o losach recenzji z "Araratu" to oczywiście przedwyborcza agitacja. Nie tak bardzo znów boję się Artura Marii. Tym razem zresztą po premierze "Araratu" też wołałem: autor! I słusznie. Komedyjka nie jest zła. Nie pójdę, rzecz jasna, za przykładem cytowanych w programie spektaklu kolegów czeskich i nie będę się w "Araracie"
Tytuł oryginalny
W wesołej arce
Źródło:
Materiał nadesłany
Słowo Polskie nr 13