JERZY STUHR - aktor wyborny. Gdy zabrał się do reżyserowania filmów, niektórzy wątpili, czy podoła. Podołał. Jego filmy podobają się widzom i krytykom. Uczą innego spojrzenia na świat. Jerzy Stuhr to także pedagog. Jego studenci mówią, że wspaniały.
"Aktora poznajemy po tym, jak zaczyna, a nie jak kończy"... To pańskie słowa? - To żart. Parafraza innego powiedzenia. Mówiłem tak na otwarciu festiwalu sztuk dyplomowych studentów szkół teatralnych. Dla nich jest ważne, jak zaczną. To ich pierwszy występ na wielkiej scenie, pierwsza publiczność, pierwszy popis przed jurorami. Pan im zazdrości? - Młodości im zazdroszczę! Kiedy pociągnęła pana scena? - Zawsze wiedziałem, że będę aktorem. Gdy w 1966 r. Krzysio Jasiński zakładał Teatr STU, byłem pierwszym studentem amatorem, który grał tam obok studentów szkoły teatralnej: Jerzego Treli, Wojciecha Pszoniaka, Olgierda Łukaszewicza. Teatr studencki musiał mieć studentów z różnych uczelni. I ja byłem taka przykrywką spełniającą ten wymóg. Ale nim został pan aktorem, ukończył pan filologię polską. To była pomyłka? - Nie. To nasza rodzinna tradycja. W męskiej części Stuhrów wszyscy musieli studiować na Uniwersytecie