"Rigoletto" w reż. Henryka Baronowskiego Baranowskiego w Operze Krakowskiej obejrzał Tadeusz Płatek.
Przedstawienie miało być kontemplacyjne i kontrowersyjne. Było kiczowate, udziwnione i nieprzekonujące. Gdy kurtyna poszła w górę, zacząłem żałować, że w nocy z soboty na niedzielę przestawiłem zegarek o godzinę do przodu (lepiej byłoby się spóźnić i opuścić pierwszy akt). Henryk Baranowski - reżyser - zapowiadał, że zmierza do "bardzo subiektywnej, surrealno-medytacyjnej zasady budowania sytuacji, przez to wchodzenie w sfery podświadomości, sfery archetypów, głębokich uczuć i intonacji, medytacyjnie analizowanych z pomocą muzyki i gestu bardzo oszczędnego, zbliżonego do medytacji Tai chi - jako środka maksymalnej koncentracji i skupienia". Powyższy cytat jest tak samo niezgrabny i niezrozumiały, jak samo przedstawienie. Jeżeli przez surrealizm rozumiemy wrzucanie pomysłów do jednego worka, bez wspólnego mianownika i bez szacunku dla wrażliwości widza - to reżyserowi udało się osiągnąć cel. Tylko gdzie medytacja? Czy może chodzi