Po raz kolejny teatr polski - tym razem w osobie młodego, debiutującego w fachu reżyserskim Jana Sycza - mierzy się z przewrotnym problemem dramaturgii Witkacego. "W małym dworku" to już pozycja klasyczna, lektura szkolna, z której zdaje się na maturze, jak z Wandy Wasilewskiej czy z innych klasyków polskiej literatury.
Dlatego też ze szczególną radością przychodzi nam stwierdzić, że młody zespół aktorski i młody reżyser nie tylko wyszli cało z tej konfrontacji, ale jeszcze - można by to tak określić - odnieśli pewien sukces. Wracajmy jednak do Jana Sycza i do Witkacego. Otóż w jego ujęciu klasyk nabrał rumieńców, bo uwolniony został z usztywniającego gorsetu nowatora i awangardzisty. Jan Sycz traktuje Witkacego normalnie i bez kompleksów. Ani się go nie boi ani też go nie podziwia na klęczkach. Traktuje go z sympatią i luźno - jako starszego, mądrego kolegę po fachu. Dlatego też przedstawienie to nie ma w sobie mrocznych giębi, których można się było dopatrzyć w inscenizacjach na przykład Jarockiego, nie ma tu też metafizyki, katastrofizmu i całej wielkiej rozprawy na temat upadku cywilizacji i sztuki w XX wieku. Ale właśnie z tego powodu jest to przedstawienie lekkie i uwolnione od tych zdecydowanie antyteatralnych problemów. Stąd też nagie te posta