EN

3.04.2025, 10:42 Wersja do druku

W domach z betonu

„Wodzirej” wg Feliksa Falka w reż. Marcina Libera w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Pisze Tomasz Domagała na stronie domagalasiekultury.pl.

fot. mat. teatru

Fabuła filmu Falka opowiada o młodym konferansjerze kategorii B, pracującym w krakowskiej Estradzie (dziś powiedzielibyśmy – agencji eventowej). Na horyzoncie pojawia się zawodowy złoty strzał, czyli wielki bal na ponad tysiąc osób z telewizją i splendorem, ale żeby otrzymać takie zlecenie, trzeba być na absolutnym zawodowym topie. Lutkowi Danielakowi – w brawurowej kreacji Jerzego Stuhra – niewiele brakuje, jeśli chodzi o umiejętności, ale bardzo dużo z perspektywy znajomości i profesjonalnej hierarchii. Postanawia więc działać, co oczywiście będzie znaczyło pójście po trupach. Falk kończy tę historię wyjątkowo przewrotnie: Danielak dostaje wprawdzie swoje trofeum, ale nie dzięki podłościom, których się dopuścił po drodze, a dzięki niewinnej (na tle innych jego działań) propozycji, jaką złożył on w początkowym momencie starań najważniejszej personie całej tej układanki, czyli dyrektorowi miejskiego Wydziału Kultury. Co nie twoje, nie dogonisz, co twoje, poczeka – mówi stare porzekadło. Los Danielaka się wypełnił, tak jak miał się wypełnić, chłopak jednak upadł, bo zachciało mu się spełniać marzenia za wszelką cenę.

Autorka tekstu Małgorzata Czerwień nie idzie na łatwiznę, którą byłaby w tym przypadku solidna adaptacja scenariusza filmu, linearnie i poczciwie celebrująca kolejne zdarzenia fabuły. Przeciwnie, podchodząc do sprawy niezwykle ambitnie, multiplikuje zarówno bohatera jak i jego historię, opowiadając ją na trzech nachodzących na siebie planach. Efekt jest bardzo dobry, bo ta niewyszukana w gruncie rzeczy opowieść o upadku moralnym młodego ambitnego konferansjera staje się w ten sposób starą jak świat i wieczną historią człowieka gotowego na wszystko, żeby zdobyć to, czego pożąda. Dla jednych będzie to więc opowieść o młodym krakowskim wodzireju, dla innych o aktorach, którzy jak Jerzy Stuhr i jemu podobni, zrobią wszystko, żeby zagrać tę jedną legendarną rolę w filmie czy teatrze. Znajdą się wreszcie i tacy, którzy zobaczą w spektaklu Libera jakiś cień losu samego Jerzego Stuhra, a więc człowieka, aktora i wodzireja w jednym. Ale po kolei.

Spektakl zaczyna się od sceny castingu, do którego stają wszyscy uczestniczący w spektaklu Libera aktorzy. Wychodząc na środek, mają w rękach charakterystyczne karteczki z numerami i napisem „wodzirej”. Zajmują miejsca przy przygotowanych wcześniej dla każdego mikrofonach i zaczynają śpiewać piosenkę, ale nie tę z filmu Falka, ale znany przebój „Śpiewać każdy może” Jerzego Stuhra. I tu się na chwilę zatrzymajmy, bo koncept ten niesie ze sobą intrygujące konsekwencje. Na początku wydaje się, że casting, w którym uczestniczymy, to przesłuchanie do spektaklu Libera, że jeszcze nie zdecydowano, kto kogo ma grać, z postacią głównego bohatera Lutka Danielaka na czele. Jako że aktorzy są świadomi istnienia ikonicznego filmu Falka, w jednej z wypowiedzi pada sugestia, że przecież „wiadomo, który mógłby zagrać Stuhra”. Od tego momentu staje się jasne, że Liberowy casting odbywa się przynajmniej na kilku poziomach, w zależności od tego, jak określimy sobie rzeczywistą postać Jerzego Stuhra, stanowiącą klucz do narracji tego spektaklu. Co więcej, odpowiedź na pytanie, kim jest Jerzy Stuhr, powiedzie opowieść o młodym ambitnym konferansjerze na różne tory, stając się zarzewiem kilku możliwych wariantów jego historii. I tak casting na wodzireja ważnego balu, będący przecież treścią filmu Falka, staje się podstawą tej najprostszej do odczytania scenicznej adaptacji jego fabuły. Gdy nazwiemy Jerzego Stuhra „aktorem grającym Danielaka”, opowieść o wodzireju Danielaku stanie się historią brudnej gry, jaką trzeba prowadzić, będąc aktorem, żeby zdobyć rolę – w tym przypadku legendarną, taką, której publiczność nie zapomina. W tym wariancie więc mieszczą się dwie opowieści autoteatralne: konkretna, dotycząca szczegółowo określonego dzieła – filmu „Wodzirej”, oraz ta uniwersalna, dotycząca niezliczonych sytuacji tego typu. Należy przy tym wyraźnie podkreślić, że Liber wraz z Czerwień nie opowiadają rzeczywistej historii kręcenia „Wodzireja”, nie pokazują też, jak Jerzy Stuhr otrzymał tę konkretną czy jakąkolwiek inną rolę. Używają postaci legendarnego aktora i jego kanonicznej roli jako symbolu tego, co najbardziej pożądane; rodzaju Świętego Graala sztuki zaklętego w każdej baśni, przypowieści czy realnej historii o aktorach i artystach w ogóle, albo jeszcze szerzej – ludzi chcących coś w życiu osiągnąć. Jerzego Stuhra możemy jeszcze określić mianem celebryty, kogoś sławnego – z tej perspektywy będzie to więc również opowieść o każdym, kto pragnie być znany, przedziwnie zresztą puentująca się tutaj w zderzeniu z kontekstem jednego z ostatnich incydentów publicznych w życiu Jerzego Stuhra (myślę tu o kolizji z motocyklistą pod wpływem alkoholu). I znów, nie chodzi tu o „pudelkowe story”, a uruchomienie innej możliwości interpretacji losu jednostki, która osiąga sukces (czy też to, czego pragnie), zostawiając za sobą masę „trupów”.

Pięknie jest to wszystko zaplecione – nie dość, że wszyscy aktorzy Kochanowskiego biorą udział w castingu na wodzireja (i Stuhra), a więc i w aktorskim wyścigu szczurów, to jeszcze Liber postanowi sprawdzić w głównej roli aż trzech młodych aktorów (Jakub Klimaszewski, Adam Szustak, Konrad Wosik), którzy niby to będą ją próbować (bo to tylko casting), aczkolwiek dość szybko się w niej rozsmakują, sprawiając, że po chwili można wręcz zapomnieć, że to fragmenty spektaklu na potrzeby castingu. Kolejną znakomitą sceną tego wątku będą urodziny Lutka Danielaka, który w prezencie dostanie portret Jerzego Stuhra, spełniający na różnych poziomach marzenia konferansjera/Danielaka/aktora i być może samego Jerzego Stuhra (jako początkującego aktora).

Jako że obracamy się w przestrzeni rozrywki, interesująco wybrzmiewają też kwestie związane z publicznością, z którą pracuje tytułowy wodzirej. Nie ma ona w sumie nic do powiedzenia, poza wykonywaniem poleceń prowadzącego ją na swoim pasku konferansjera. I to wszystko przecież dla jej dobra, żeby mogła się zrelaksować, przy okazji dobrze się bawiąc. W spektaklu Libera w tę publiczność, od której nic nie zależy (kto oglądał film Falka nie zapomni nigdy ujęć portretujących ją jako tępo się gapiącą, wystraszoną tłuszczę), wcielamy się my, publiczność Teatru Kochanowskiego. Perspektywa, jaką zyskujemy, nie napawa optymizmem, okazuje się bowiem, że jesteśmy za tę sytuację odpowiedzialni. To nasze uwielbienie i zainteresowanie sprawia przecież, że warto poświęcić wszystko, sprzedać duszę diabłu, by dotrzeć na szczyt rozpoznawalności, a w efekcie – sukcesu. Nasze milczenie czy obojętność wobec kulis sławy w spektaklu Libera wybrzmiewa dużo bardziej ironicznie, mamy bowiem rzadką okazję, żeby je podejrzeć, zobaczyć, jak się to wszystko odbywa naprawdę, a i tak milczymy, traktując te „przedstawienia” z garderoby jak znakomitą „pudelkową” rozrywkę.

Jest jeszcze jedna teatralno-filmowa kwestia, którą spektakl Libera porusza. To reprodukcja przemocy, jakiej rzesza aktorów doznaje już na poziomie castingu, wzmocniona promocją nagannych praktyk prowadzących do celu bez oglądania się na kogokolwiek. Opolski „Wodzirej” odwraca perspektywę: to nie aktorzy reprodukują przemoc zapisaną w scenariuszu filmu, to scenariusz reprodukuje to, co powszechne na scenach i planach zdjęciowych. I żadna poprawność polityczna tego nie zmieni. Poruszająco wypada tu również wątek kobiet/towarów, którymi handluje się w tym świecie w podobny sposób jak samochodami, podrzucając je akurat tym kontrahentom, którzy są w danym momencie nimi zainteresowani. Twórcy z empatią podchodzą też do kwestii ich zgody na funkcjonowanie w tak podle skonstruowanym systemie, tłumacząc to potrzebą miłości, prowadzącą je zazwyczaj na manowce. Pięknie wybrzmiewa to w wątku Meli (Judyta Paradzińska), której uczucia bezczelnie i jawnie wykorzystuje do swoich celów Danielak. „W domach z betonu nie ma wolnej miłości” płynie z głośników, a ja natychmiast myślę o betonowej konstrukcji opolskiego teatru.

Marcin Liber reżyseruje w ostatnim czasie bardzo dużo, ale nie wszystkie te spektakle się udają. Pewnie zarówno z powodu proporcji ilości do jakości, jak i faktu, że jego teatralny język stał się dość oczywisty i łatwy do odczytania. Opierał się na podobnych elementach – miało być generalnie szybko, energicznie, oryginalnie i – co najważniejsze – z przymrużeniem oka, ale przecież nie wszystkie historie dadzą się w ten sposób opowiedzieć. Mam też wrażenie, że ostatnio teatr Libera utracił jakiś rodzaj „betonowego” rdzenia, który był otulony tą jego pluszowo-heheszkowatą formą. Znakomita gnieźnieńska „Rozmowa Mistrza ze Śmiercią” była tak właśnie skonstruowana: wszystko było tam „fajne”, ale spod owej formy wyzierały raz po raz kawałki ordynarnego betonu – całkiem realny i dotykający każdego widza strach przed śmiercią. W Opolu Liber powrócił do takiego teatru, ale w inny sposób. Zrobił to, zmieniając nieco styl widowiska, które najpierw zaczyna się jak teatr Piotra Ratajczaka, żeby następnie przepoczwarzyć się w linearną, prawie że klasyczną opowieść w starym stylu, opowiedzianą w kokonie szalonego castingu. „Do Krainy Błazeństwa – tak, ale z naszymi ponurymi i podłymi naturami”.

Wszystko w tym spektaklu jest dobrze zrobione, zarówno na poziomie realizacyjnym, jak i aktorskim. Jeśli chcecie zobaczyć, co może w teatrze zgrany, wszechstronnie utalentowany zespół, wierzący dodatkowo w stu procentach reżyserowi i partyturze, w służbie której przychodzi mu grać, jedźcie do Opola zobaczyć „Wodzireja”. To zdecydowanie nie będzie stracony wieczór.

Recenzja powstała w ramach projektu DOMAGAŁAsięTEATRU. Zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Tytuł oryginalny

W domach z betonu – o „Wodzireju” w reż. Marcina Libera z Teatru Kochanowskiego w Opolu

Źródło:

DOMAGAŁAsięKULTURY

Link do źródła

Autor:

Tomasz Domagała

Data publikacji oryginału:

31.03.2025

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych.