Jeżeli ktoś chce zobaczyć aktorów, którym można klaskać godzinami, powinien wybrać się do toruńskiego Teatru im. Wilama Horzycy na "Anioły w Ameryce". Tylko reżyserowi nie chce się klaskać z takim samym entuzjazmem.
To sztuka o życiu bez korzeni, o krętych drogach kariery, wybiórczej tolerancji, umieraniu, homoseksualistach i AIDS. Trudna do wystawienia. Napisana jest jak scenariusz filmowy: scena po scenie, z szybkimi zmianami. W teatrze daje to efekt następujących po sobie skeczów. Temat niby nośny. Prior Walter, umierający homoseksualista, pozostawiony sam sobie, wije się na podłodze wśród duchów przodków zmarłych na zarazę. Jego chłopak, Louis, ucieka, bo nie może znieść choroby. Gdzieś w mieszkaniu na piętrze uzależniona od leków Harper przeraźliwie boi się mężczyzn, którzy mogliby ukryć się w różnych zakamarkach domu. Ma cudowne halucynacje po dużych dawkach valium. Czuje się niekochana. Jej mąż, Joe, jest niespełnionym prawnikiem, który jednak ma szansę na pracę w Waszyngtonie. Warunek: musi uczciwość schować do kieszeni, i tak dalej. Kłopot w tym, że widz wszystkie te tematy ma doskonale opanowane. Film nie pozostawił tu żadn