Wojnę o nowy polski teatr wymyślają nie artyści, lecz krytycy. Środowisko krytyków teatralnych od pewnego czasu zaczęło się, wzorem sceny politycznej, gorączkowo dzielić na dwa zwalczające się bloki. Generalnie jest więc jasność, pozostaje wybór właściwych przymiotników. Lewicowy i prawicowy? Liberalny i konserwatywny? Kosmopolityczny i narodowy? - pisze Łukasz Drewniak w Przekroju.
Jedno jest pewne: z obu stron słychać żądanie ideowej wyrazistości w tekstach recenzentów. Żeby wszyscy jasno powiedzieli, z kim trzymają, jaką mają wizję Polski i teatru, jak definiują jego służebną rolę. Jeśli tak dalej pójdzie, zamiast nazwiskami będziemy podpisywać się numerami legitymacji partyjnych. A debiutujący reżyser lub zapobiegliwy dyrektor teatru będzie mógł chytrze kalkulować, z którą opcją lepiej trzymać. Zacznie się też (ba - już się zaczęło!) profilowanie spektaklu pod gusta piszących sojuszników. Na zaognienie sytuacji wpływa parę spraw. Po raz pierwszy od bardzo dawna teatr recenzować zaczęli aktywni politycy: redaktor Sławomir Sierakowski spod ściany lewej i senator Jan Szafraniec spod prawej. Agresja politycznej debaty przeniosła się więc samorzutnie na ring teatralny. Nastał czas ludzi pozbawionych dystansu do tego, co robią, ogarniętych poczuciem misji. Nie krytycy to już, ale talibowie. Podejrzewam, że nad