Autorskie dzieło Michaela Hacketta "Upadłe anioły" aż się prosi o wzięcie pod obcasy. Oglądałam montaż fragmentów sztuki No, prozy Marqueza, Briusowa, Ewangelii i mitów hinduskich bez uprzedzeń, nie znając innych prac Hacketta na scenach Dramatycznego i Studio. "Upadłe anioły" mam za kompletne nieporozumienie. Zgodnie z modą sprzed 20 lat autor umieścił na scenie orkiestrę, a obok namaszczonego narratora. Owo namaszczenie właściwe jest zresztą wszystkim wykonawcom, zmuszonym do dziwnych baletowych pas z ponurymi minami i "magicznych" ruchów rąk, które ich istotnie różnią od nas, biednych ziemian (ale pewno i od prawdziwych aniołów takoż). Jedwabne szaty w abominacyjnie zestawionych kolorach powiewają, Święty Michał walczy z przystojnym, perwersyjnie białym Lucyferem (Robert Janowski, gwiazda "Metra"), hufce złych i dobrych duchów konkurują bez powodzenia z corps de ballet Teatru Wielkiego, powiewając chorągwiami w scenie,
Źródło:
Materiał nadesłany
Życie Warszawy nr 134