EN

29.09.2021, 10:39 Wersja do druku

Upadek Normy Desmond

 „Bulwar Zachodzącego Słońca” Andrew Lloyda Webera w reż. Jacka Mikołajczyka w Operze Nova w Bydgoszczy. Pisze Benjamin Paschalski na blogu Kulturalny Cham.

fot. Andrzej Makowski

Hollywood – miejsce kultowe i magiczne. Oaza dziesiątej muzy, gdzie marzenia stają się z dnia nadzień spełnieniem, a kolejnego wszystko popada w ruinę. Wielokrotnie samo miejsce, ale i szerokie środowisko filmowe, stawało się bohaterem spektakli, dramatów i filmów. Takowym przykładem jest Bulwar zachodzącego słońca, obraz z roku 1950 w reżyserii Billy Wildera z Glorią Swanson w roli głównej. Ta opowieść o wielkiej gwieździe kina niemego, która marzy o powrocie na wielki ekran stała się kanwą musicalu z muzyką mistrza stylu i jego niekwestionowanego króla Andrew Lloyda Webera. Premiera oryginału odbyła się blisko trzydzieści lat temu na londyńskim West Endzie. Sam utwór przeszedł triumfalnie i nadal jest obecny w repertuarze wielu scen muzycznych. Jest wspaniałym hitem współczesności i wielką nadzieją dla widzów. Bowiem w głównej roli Normy Desmond, postaci demonicznej, dwuznacznej, desperackiej, nieodgadnionej obsadza się zjawiskowe aktorki. W wersji brodwayowskiej tę rolę wykonywała Glenn Close. To ikoniczne wystawienie, które staje się swoistą miarą dla kolejnych wcieleń w tej partii. Doświadczenie polskie to realizacja w Chorzowie w reżyserii Michała Znanieckiego z Marią Meyer. Jej rola, analogicznie jak kilka lat wcześniej zjawiskowa Evita, była dojrzałą kreacją aktorską i wokalną. Przemyślaną opowieścią o kobiecie, która żyje marzeniami, własnym wnętrzem i tragedią miłości. 

Z podobnymi nadziejami podróżowałem do Bydgoszczy, gdzie na wielkiej scenie Opery Nova przygotowano nową wersję muzycznej opowieści. Realizację powierzono Jackowi Mikołajczykowi, dyrektorowi warszawskiego Teatru Syrena. Do współpracy doangażowano drugiego reżysera Tomasza Steciuka. Z takim zapleczem i Krzysztofem Herdzinem jako dyrygentem można było zakładać, że będzie gwarantowany sukces. Dodatkowo, za powodzeniem premiery przemawiał czas przygotowań. Pierwotnie premiera miała odbyć się z końcem sezonu 2019/20 w ramach inauguracji Bydgoskiego Festiwalu Operowego. Łącznie to blisko dwadzieścia miesięcy prób i koncepcyjnej pracy. Jaki efekt? Niestety nijaki. Blado wypada owe przedsięwzięcie, które winno być sprawnym hitem na kolejne lata.

Narracja Bulwaru… jest prosta. Cała historia jest retrospekcją Joe Gillisa, młodego scenarzysty popadającego w tarapaty finansowe i przypadkiem parkującego samochód w miejscu gdzie nie powinien tego zrobić. To dom dawnej gwiazdy kina Normy Desmond. Po początkowej niechęci para się zaprzyjaźnia. Młodzieniec staje się utrzymankiem aktorki. Jej marzeniem jest powrót na ekrany bowiem w jej przekonaniu publiczność tego właśnie oczekuje. Jednak chora miłość, zazdrość i uwiązanie staje się nieznośne. Scena gwałtownego rozstania ma tragiczny finał. I ta historia, z licznymi wątkami pobocznymi, mogła posłużyć za wstrząsający dreszczowiec, pełen miłości i uczuć. Ale tak nie jest. Sceny się ślimaczą, mamy akcję od jednego numeru do drugiego, pauzy na przesuwanie dekoracji są nieznośne. Reżyser pomylił style. Sprawnie napisane musicale to nie rewie, gdzie jedni wchodzą z lewej, drudzy z prawej a w przerywnikach mamy taneczny fragment. Współczesny spektakl muzyczny musi być żywy, spontaniczny, natchniony. A tego w bydgoskiej realizacji absolutnie nie ma. Scen tanecznych jest jak na lekarstwo. A jeżeli już są to trywializm układu jest przerażający. Faktycznie jedna sekwencja ruchowa zapada w pamięć – scena z krawcami, którzy przygotowują garderobę Joego. Całe fragmenty w studiu filmowym czy też klubie, gdzie trwa impreza sylwestrowa są sztampowe i pozbawione wigoru. Dodatkowo muzyka grana przez orkiestrę Opery Nova posiada zacięcie symfoniczne, a nie rozrywkowe. Brakuje sekcji rytmicznej, która nadałaby tempa kompozycji Webera. Owszem Krzysztof Herdzin przygotował zespół bardzo poprawnie, ale jakby nie koniecznie do musicalu. Najlepiej wypada dekoracja, choć wielka jak Huta Katowice, to jednak jest adekwatnym tłem dla akcji widowiska.

Osobną kwestią pozostaje zespół wykonawców. Niekwestionowaną gwiazdą jest Karol Drozd w partii Joe Gillisa. Młody aktor obdarzony świetnym głosem starał się zbudować postać skontrastowaną i wewnętrznie sprzeczną. Z jednej strony widzimy jego niezdecydowanie co do relacji z Normą Desmond, a także radość z życia w kontaktach z Betty Schaefer. W tej partii Agnieszka Tylutki, równie świetna wokalnie. To właśnie młodzi są największym odkryciem przedstawienia. Daleko w tle pozostaje rola Normy Desmond. Musical stworzony dla wielkiej gwiazdy w Bydgoszczy nie wykorzystał szansy. Zaproszono do wykonania roli aktorkę Teatru Syrena w Warszawie – Jolantę Litwin-Sarzyńską. I niestety mamy do czynienia z obsadową pomyłką. Wokalnie jest bardzo źle, bowiem krzyk nigdy nie zastąpi śpiewu. Co gorsze, największe przeboje: With One Look oraz As If We Never Said Goodbye przechodzą tak, że nie zauważyłem, że w ogóle miały miejsce. Aktorsko jest jeszcze gorzej. Można odnieść wrażenie, że reżyser pozostawił aktorkę samą sobie. A wymagało opracowanie partii dużego działania dramaturgicznego. Nie wiemy i się nie dowiemy kim jest Norma Desmond? Czy to postać tragiczna? Nimfomanka? Podstarzała zagubiona kobieta? A może słodka idiotka? Jedyną wskazówką chyba było częste zmienianie kostiumów i aby było dziwacznie. Niemoc reżyserska objawiła się w finale. Gdy Norma strzela do Joe to zamiast wstrząsu na widowni wybucha salwa śmiechu. Scena dramatyczna stała się komedią. I to jest najlepsza ocena inscenizacji bydgoskiego Bulwaru…

Na koniec oczywiście publiczność wstaje, bije brawo, gdyż obejrzeliśmy inny rodzaj sztuki w dostojnej Operze Nova. Tylko refleksja pozostaje czy rzeczywiście to wszystko było warte owacji na stojąco? Wydaje się, że to ocena na wyrost. Dużo pozostaje do zrobienia w warstwie wystawiania musicalu w naszym kraju. Nadal jesteśmy na początku owej drogi, tej, którą paręnaście lat temu miał budować warszawski Teatr Roma. Gdzieś nam się bardzo pogubiła scena muzyczna w naszym kraju. Bulwar zachodzącego słońca, Andrew Lloyd Weber, reżyseria: Jacek Mikołajczyk, Opera Nova w Bydgoszczy, premiera: wrzesień 2021. 

Hollywood – miejsce kultowe i magiczne. Oaza dziesiątej muzy, gdzie marzenia stają się z dnia nadzień spełnieniem, a kolejnego wszystko popada w ruinę. Wielokrotnie samo miejsce, ale i szerokie środowisko filmowe, stawało się bohaterem spektakli, dramatów i filmów. Takowym przykładem jest Bulwar zachodzącego słońca, obraz z roku 1950 w reżyserii Billy Wildera z Glorią Swanson w roli głównej. Ta opowieść o wielkiej gwieździe kina niemego, która marzy o powrocie na wielki ekran stała się kanwą musicalu z muzyką mistrza stylu i jego niekwestionowanego króla Andrew Lloyda Webera. Premiera oryginału odbyła się blisko trzydzieści lat temu na londyńskim West Endzie. Sam utwór przeszedł triumfalnie i nadal jest obecny w repertuarze wielu scen muzycznych. Jest wspaniałym hitem współczesności i wielką nadzieją dla widzów. Bowiem w głównej roli Normy Desmond, postaci demonicznej, dwuznacznej, desperackiej, nieodgadnionej obsadza się zjawiskowe aktorki. W wersji brodwayowskiej tę rolę wykonywała Glenn Close. To ikoniczne wystawienie, które staje się swoistą miarą dla kolejnych wcieleń w tej partii. Doświadczenie polskie to realizacja w Chorzowie w reżyserii Michała Znanieckiego z Marią Meyer. Jej rola, analogicznie jak kilka lat wcześniej zjawiskowa Evita, była dojrzałą kreacją aktorską i wokalną. Przemyślaną opowieścią o kobiecie, która żyje marzeniami, własnym wnętrzem i tragedią miłości. Z podobnymi nadziejami podróżowałem do Bydgoszczy, gdzie na wielkiej scenie Opery Nova przygotowano nową wersję muzycznej opowieści. Realizację powierzono Jackowi Mikołajczykowi, dyrektorowi warszawskiego Teatru Syrena. Do współpracy doangażowano drugiego reżysera Tomasza Steciuka. Z takim zapleczem i Krzysztofem Herdzinem jako dyrygentem można było zakładać, że będzie gwarantowany sukces. Dodatkowo, za powodzeniem premiery przemawiał czas przygotowań. Pierwotnie premiera miała odbyć się z końcem sezonu 2019/20 w ramach inauguracji Bydgoskiego Festiwalu Operowego. Łącznie to blisko dwadzieścia miesięcy prób i koncepcyjnej pracy. Jaki efekt? Niestety nijaki. Blado wypada owe przedsięwzięcie, które winno być sprawnym hitem na kolejne lata.

Narracja Bulwaru… jest prosta. Cała historia jest retrospekcją Joe Gillisa, młodego scenarzysty popadającego w tarapaty finansowe i przypadkiem parkującego samochód w miejscu gdzie nie powinien tego zrobić. To dom dawnej gwiazdy kina Normy Desmond. Po początkowej niechęci para się zaprzyjaźnia. Młodzieniec staje się utrzymankiem aktorki. Jej marzeniem jest powrót na ekrany bowiem w jej przekonaniu publiczność tego właśnie oczekuje. Jednak chora miłość, zazdrość i uwiązanie staje się nieznośne. Scena gwałtownego rozstania ma tragiczny finał. I ta historia, z licznymi wątkami pobocznymi, mogła posłużyć za wstrząsający dreszczowiec, pełen miłości i uczuć. Ale tak nie jest. Sceny się ślimaczą, mamy akcję od jednego numeru do drugiego, pauzy na przesuwanie dekoracji są nieznośne. Reżyser pomylił style. Sprawnie napisane musicale to nie rewie, gdzie jedni wchodzą z lewej, drudzy z prawej a w przerywnikach mamy taneczny fragment. Współczesny spektakl muzyczny musi być żywy, spontaniczny, natchniony. A tego w bydgoskiej realizacji absolutnie nie ma. Scen tanecznych jest jak na lekarstwo. A jeżeli już są to trywializm układu jest przerażający. Faktycznie jedna sekwencja ruchowa zapada w pamięć – scena z krawcami, którzy przygotowują garderobę Joego. Całe fragmenty w studiu filmowym czy też klubie, gdzie trwa impreza sylwestrowa są sztampowe i pozbawione wigoru. Dodatkowo muzyka grana przez orkiestrę Opery Nova posiada zacięcie symfoniczne, a nie rozrywkowe. Brakuje sekcji rytmicznej, która nadałaby tempa kompozycji Webera. Owszem Krzysztof Herdzin przygotował zespół bardzo poprawnie, ale jakby nie koniecznie do musicalu. Najlepiej wypada dekoracja, choć wielka jak Huta Katowice, to jednak jest adekwatnym tłem dla akcji widowiska.

Osobną kwestią pozostaje zespół wykonawców. Niekwestionowaną gwiazdą jest Karol Drozd w partii Joe Gillisa. Młody aktor obdarzony świetnym głosem starał się zbudować postać skontrastowaną i wewnętrznie sprzeczną. Z jednej strony widzimy jego niezdecydowanie co do relacji z Normą Desmond, a także radość z życia w kontaktach z Betty Schaefer. W tej partii Agnieszka Tylutki, równie świetna wokalnie. To właśnie młodzi są największym odkryciem przedstawienia. Daleko w tle pozostaje rola Normy Desmond. Musical stworzony dla wielkiej gwiazdy w Bydgoszczy nie wykorzystał szansy. Zaproszono do wykonania roli aktorkę Teatru Syrena w Warszawie – Jolantę Litwin-Sarzyńską. I niestety mamy do czynienia z obsadową pomyłką. Wokalnie jest bardzo źle, bowiem krzyk nigdy nie zastąpi śpiewu. Co gorsze, największe przeboje: With One Look oraz As If We Never Said Goodbye przechodzą tak, że nie zauważyłem, że w ogóle miały miejsce. Aktorsko jest jeszcze gorzej. Można odnieść wrażenie, że reżyser pozostawił aktorkę samą sobie. A wymagało opracowanie partii dużego działania dramaturgicznego. Nie wiemy i się nie dowiemy kim jest Norma Desmond? Czy to postać tragiczna? Nimfomanka? Podstarzała zagubiona kobieta? A może słodka idiotka? Jedyną wskazówką chyba było częste zmienianie kostiumów i aby było dziwacznie. Niemoc reżyserska objawiła się w finale. Gdy Norma strzela do Joe to zamiast wstrząsu na widowni wybucha salwa śmiechu. Scena dramatyczna stała się komedią. I to jest najlepsza ocena inscenizacji bydgoskiego Bulwaru…

Na koniec oczywiście publiczność wstaje, bije brawo, gdyż obejrzeliśmy inny rodzaj sztuki w dostojnej Operze Nova. Tylko refleksja pozostaje czy rzeczywiście to wszystko było warte owacji na stojąco? Wydaje się, że to ocena na wyrost. Dużo pozostaje do zrobienia w warstwie wystawiania musicalu w naszym kraju. Nadal jesteśmy na początku owej drogi, tej, którą paręnaście lat temu miał budować warszawski Teatr Roma. Gdzieś nam się bardzo pogubiła scena muzyczna w naszym kraju.

Bulwar zachodzącego słońca, Andrew Lloyd Weber, reżyseria: Jacek Mikołajczyk, Opera Nova w Bydgoszczy, premiera: wrzesień 2021.

Tytuł oryginalny

Upadek Normy Desmond – Bulwar Zachodzącego Słońca, Andrew Lloyd Weber – Opera Nova w Bydgoszczy

Źródło:

Blog Kulturalny Cham
Link do źródła