„Thrill me. Historia Leopolda i Loeba” w reż. Tadeusza Kabicza z Mazowieckiego Teatru Muzycznego w Warszawie na III Kieleckim Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym. Pisze Tomasz Domagała w dzienniku festiwalowym na blogu domagalasiekultury.pl.
Wszystko rozgrywa się prawie sto lat temu w Chicago. Dwóch żyjących w homoseksualnej relacji studentów z tak zwanych dobrych rodzin, Nathan Leopold i Richard Loeb, dokonuje okrutnej zbrodni na młodszym koledze. Zostają złapani i osądzeni, a ich historia stanie się wkrótce słynna na całą Amerykę. Mordercy zyskają przydomek The Thrill Killers, opowieść zaś o nich posłuży za inspirację dla wielu dzieł popkultury, od Sznura Alfreda Hitchcocka poczynając, na Funny Games Michaela Hanekego kończąc. Jednym z ostatnich dzieł, eksploatujących wątek Nathana i Richarda, jest kameralny musical Stephena Dolginoffa Thrill me. Historia Leopolda i Loeba. Jego premiera odbyła się w 2003 roku na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Midtown w Nowym Yorku, po czym wszedł on do repertuaru York Theatre Company w ramach Broadway Off. W 2011 roku zawitał do Londynu, żeby w 2020 roku pojawić się w Polsce, jako produkcja Mazowieckiego Teatru Muzycznego im. Jana Kiepury, wyreżyserowana przez młodego zdolnego reżysera, Tadeusza Kabicza.
Thrill me nie jest na pewno musicalem konwencjonalnym, jest to raczej dramat muzyczny, rozpisany na dwóch śpiewających aktorów i fortepian, zresztą w takiej właśnie ascetycznej formie objawił nam się na kieleckiej scenie. Treścią jego jest nie tyle sama opowieść o morderstwie, ile jakiś rodzaj szkicu jego tła, a to dlatego, że Dolginoffa interesuje też szerszy kontekst podobnych zbrodni: kwestie toksycznych relacji między ludźmi, problem manipulacji czy wreszcie pytania o źródło zła w człowieku. Myliłby się jednak ten, kto by myślał, że – jak to zazwyczaj w musicalu – sprawy te poruszone są w libretcie prosto i schematycznie. Wprost przeciwnie, otrzymujemy wprawdzie niezbyt skomplikowaną opowieść o patologicznej relacji dwóch gejów, zakończoną tragedią niewinnego chłopaka, ale gdy się nad nią głębiej zastanowić, nic nie jest takie proste. Nie wiadomo na przykład – to uderzyło mnie najbardziej – skąd bierze się zło u Richarda. Czytanie Nietschego na pewno coś tu podpowiada, ale wypaczona i nakierowana na określone tematy lektura jego pism jest raczej wynikiem zła, niż jego przyczyną. W spektaklu też się tego nie dowiemy, choć Kabicz, korzystając ze swojej wspólnoty pokoleniowej z bohaterami, mógł pokusić się o jakąś tezę. Pozostawienie tej kwestii otwartą nie jest oczywiście czymś złym, szkoda jednak – mając do dyspozycji taką okazję – zostawiać jej tłumaczenie przypadkowi, ludzkiej naturze czy Hannie Arendt.
Uderzające w tej opowieści – zarówno u Dolginoffa, jak i u Kabicza – była nieobecność prawdziwej ofiary Nathana i Richarda. Jest wprawdzie o tym chłopcu mowa, jest wstrząsająca scena morderstwa, relacjonowana przez bohaterów, ale chłopiec jako bohater jest tu postacią drugoplanową, pozbawioną podmiotowości, co podkreśla dodatkowo fakt, że jego ciało zostało znalezione bez twarzy. Oczywiście rozumiem zamysł, że narracja libretta, a za nim spektaklu była skonstruowana tak, żeby pokazać, że mordercy w gruncie rzeczy też byli ofiarami – ofiarami społeczeństwa, dysfunkcyjnych rodzin, braku miłości czy też po prostu własnych, nieokiełzanych namiętności. Aczkolwiek nie wolno wylewać dziecka z kąpielą. Nie można zapominać o zamordowanym chłopcu, bo on tu, całkowicie niewinny, zapłacił najwyższą cenę. W takiej sytuacji, jak w przypadku Thrill me, gdzie autor nie dba za bardzo o ofiarę, odpowiedzialność spada na reżysera. Kabicz jednak niestety umył ręce, a wystarczyło tylko w spektaklu pomóc Bobby’emu odzyskać zmasakrowaną twarz, upodmiotowić go, pokazać, że bez względu na to, jak Nathan i Richard są sympatyczni i godni pożałowania, zabili niewinne dziecko. Zwłaszcza że musicalowe, śpiewane znakomicie przez Macieja Pawlaka i Marcina Januszkiewicza piosenki dodawały postaciom odgrywanych przez nich morderców romantycznej i sentymentalnej aury, relatywizując przy okazji ich okropny, ponad wszelką wątpliwość udowodniony czyn. Może dlatego na pospektaklowym spotkaniu kieleccy widzowie zwracali uwagę, że można ten spektakl odczytać również jako usprawiedliwienie przemocy czy może nawet do niej zachętę.
Samo przedstawienie było zrealizowane znakomicie. Na uwagę, oprócz śpiewających aktorów, zasługuje zwłaszcza cicha, aczkolwiek znakomicie słyszalna trzecia postać tej opowieści, władająca fortepianem i muzyką Karina Komendera oraz znakomita scenografia Tadeusza Kabicza i Macieja Pawlaka, sprowadzająca się do kilkunastu telewizyjnych ekranów (dyskretna aluzyjna krytyka mediów, słynących dziś z pokazywania przemocy), na których wyświetlano bardzo dobre wizualizacje Karoliny Jacewicz.
Na koniec twórcy przedstawienia dostali od swojego kierownika
artystycznego, Jakuba Milewskiego w pełni zasłużone nominacje do nagród,
które Mazowiecki Teatr Muzyczny przyznaje artystom teatru muzycznego w
Polsce! Chwalebnie; mam nadzieję, że oprócz tradycyjnych zbieraczy kurzu
znakomici artyści dostaną odpowiednią zachętę finansową, co w dobie
pandemii wydaje się szczególnie uzasadnione. A spektaklu gratulujemy!