Stolica powinna mieć otwartą na przyjezdnych artystów scenę impresaryjną z prawdziwego zdarzenia. W tym celu jednak musiałaby mieć też urzędników od kultury albo z wizją, albo słuchających tego, co się do nich mówi - pisze Witold Mrozek.
Spektakl przyjechał do stolicy. Dobry. Z Kalisza, Bydgoszczy, czy Lublina. Spotykamy znajomych. Jest miło. Czasem. Na widok niektórych zaczynamy udawać, że rozmawiamy przez telefon. Większość ludzi na widowni znamy. Artyści przyjmą od widzów oklaski, od dziewcząt z obsługi widowni kwiaty, wsiądą do busa, pst! - otworzą browary i będą kontemplować przyautostradowy krajobraz - reklama, karczma, stacja, reklama, reklama, reklama, karczma. Koniec wycieczki. Wieczór, nie bójmy się tego słowa: magiczny, właśnie minął. Opowiadamy komuś: "było fajnie", "szkoda że cię nie było". Ale ludzie mają dzieci, kace, grypy, zmiany w pracy do 21:00 albo delegacje służbowe. Drugi raz się już ich nie zaprosi - przypomnijmy, artyści są w busie z "Kasztelanem" - a do, dajmy na to, przysłowiowego Wałbrzycha widzowie na spektakl nie pojadą, bo nie są krytykiem "Gazety Wyborczej" i nikt im na to nie da delegacji. Znów coś wydarzyło się dla stu czy dwustu osób.