"Msza za miasto Arras" Janusza Gajosa w Teatrze Narodowym w Warszawie to rzadkie w naszych czasach spotkanie z aktorstwem najczystszym, najbardziej ascetycznym, ogołoconym ze wszystkiego, co zbyteczne. Kogo poza Gajosem stać dziś na taki gest? - pyta Jacek Wakar w Dzienniku - Gazecie Prawnej - dodatku Kultura.
Monodram według powieści Andrzeja Szczypiorskiego grany jest na Scenie Studio, najmniejszej w Narodowym, na tę okazję zresztą jeszcze pomniejszonej. Jest tylko wąski kwadrat pustej przestrzeni, z trzech stron otoczony krzesłami. Nic, tylko czerń tła za plecami bohatera. Puste krzesło zbite z kilku desek. Janusz Gajos pojawia się w tym ograniczonym do minimum świecie jakby do niego wepchnięty, jakby przychodził tu z ulicy, aby przed wąskim gronem widzów podzielić się swoją historią. Ubrany w popielatą marynarkę, wypuszczoną na spodnie koszulę. Wszystko w dobrym gatunku, skomponowane tak, aby niemalże zlewało się z tłem. I z twarzą starego aktora, na tę godzinę przybierającą barwę skruszonego popiołu. Czas odcisnął na niej swoje piętno, dał swoje doświadczenie los. Dziś Gajos wie o aktorstwie i teatrze tak wiele, by móc korzystać z tej wiedzy oszczędnie, niemal niedostrzegalnie. Stanąć i mówić - i samym głosem rysować przed oczami słucha