Dawno, dawno temu można było poznać teatr po repertuarze. Wystarczyło przejrzeć spis sztuk wystawianych, aby orzec czy to teatr bulwarowy, czy artystyczny, czy komediowy, czy dramatyczny, czy dla mas, czy dla elit. Było to w czasach, kiedy w teatrze wagę do literatury i słowa, a niekiedy nawet wiązano imprezę teatralną z mniej tub bardziej uświadamianą misją społeczną.
Od czasu, kiedy w głównej roli obsadzony został inscenizator, a teatr poczuł swą samodzielność, sztuka wyzwolona z pęt literatury, trzeba było jeszcze zadawać pytanie o szkołę. Stanisławskiego, Osterwy, Zelwerowicza, Szyfmana. Potem przyszedł czas nowych eksperymentów pod przemożnym wpływem Grotowskiego, Kantora, Szajny. Ich przyszywani uczniowie coraz mniej myśleli o tekście, coraz mniej o aktorze, jeszcze mniej o widzu, ale za to coraz więcej o efekcie. I tak w oparach kadzideł chętnie udzielanych teatrowi na kredyt pod wrażeniem kilkunastu wybitnych spektakli teatru telewizji i kilkunastu wybitnych realizacji na kilku scenach teatr marniał, zapominał o warsztacie, robiąc dobre miny do złej gry. Marniał na prowincji warszawskiej równie silnie, a może i jeszcze bardziej widocznie, jak w tzw. głębokim terenie. Ostało się może kilka, może kilkanaście scen, które trzymają poziom wbrew zalewowi bylejakości. Wśród nich "Powszechny" w Warszawie. C