"Cyrulik sewilski" w reż. Henryka Baranowskiego w Teatrze Wielkim w Łodzi, "Cyrulik sewilski" w reż. Jitki Stokalskiej w Warszawskiej Operze Kameralnej i "Cyrulik sewilski" w reż. Joségo Carlosa Plazy w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej. Piszą Teresa Grabowska i Józef Kański w Trybunie.
Nietrudno zauważyć, że w naszych operowych teatrach pojawia się od czasu do czasu swoista moda na określone pozycje repertuarowe. I tak, dla przykładu, kiedyś na każdej prawie scenie można było w tym samym mniej więcej czasie oglądać operę Giuseppe Verdiego "Nabucco" (co się wiązało z określoną polityczną wymową tego dzieła). W ubiegłym z kolei sezonie kilka teatrów (w tym dwa oddalone od siebie nie więcej jak o 30 km) sięgnęło niemal równocześnie po "Carmen" Bizeta - jakkolwiek już dość dawno wielki Placido Domingo zauważył nie bez racji, iż dla większości scen warunkiem przetrwania jest dziś koprodukcja i "nie może być tak, że w promieniu niewielu kilometrów wystawiane będą np. dwie "Aidy" tylko dlatego, że dyrektorzy we właściwym czasie nie doszli do porozumienia". No i właśnie... Ostatnio u nas na przestrzeni zaledwie półtora miesiąca zaprezentowano publiczności aż trzy premiery "Cyrulika sewilskiego" Rossiniego, z czego dwie