"Iwona, księżniczka Burgunda" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Narodowym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Przeglądzie.
Iwona leży na wznak w parku nieopodal pałacu. Obok, na kocyku, przysiadły jej ciotki z termosikiem i czymś do pogryzania. W okolicy kręci się Żebrak. Za chwilę przedefilują obok Najjaśniejszy Pan i Najjaśniejsza Pani, aby się pobratać z ludem. Robią to rutynowo, acz z niechęcią - taka praca. Ciotki mają Iwonie za złe, że niezaradna, że odstręcza, że do niczego. Podobnie kompani księcia, gotowi ją poniżać i ośmieszać. Ale książę Filip ma kaprys - i tak Iwona trafia w świat niedostępny, tego jednego procenta, do którego wszystko należy i od którego wszystko zależy. Tak to pomyślał Gombrowicz, a Glińska wyostrzyła, nadając jego tragikomedii rysy społecznego pamfletu. Spektakl idzie jak po sznurku, w zaplanowanym nerwowym tempie. Najpierw wszyscy panują nad maską, trzymają fason, ale kiedy lody puszczają, a Król (Jerzy Radziwiłowicz) i Królowa (Ewa Konstancja Bułhak) ujawniają niezbyt czystą podszewkę, destrukcja jest już przesądzona