Łukasz Kos należał do głośnej grupy młodych reżyserów zatrudnionych w Teatrze Nowym w Łodzi za dyrekcji Mikołaja Grabowskiego. Później o nim przycichło; angażował się głównie w projekty efemeryczne, eksperymentalne. "Nadobnisie i koczkodany" można uznać za powrót Kosa na szerokie wody.
Przedstawienie otwiera sezon warszawskiego Teatru Powszechnego pod nową dyrekcją Remigiusza Brzyka - reżysera, który zresztą także należał do wspomnianej grupy. Obu twórców swego czasu włączono do grona "jeszcze młodszych, jeszcze zdolniejszych" - obok m.in. Klaty czy Kleczewskiej. Jest to termin z dziejów recepcji teatralnej: prócz zbliżonych czasowo obiecujących debiutów, reżyserów niewiele łączy. Zresztą, w twórczości samego Kosa trudno mówić o wyraźnej linii, już choćby ze względu na repertuarowy i stylistyczny rozstrzał jego spektakli: od "Dziadów" po teksty współczesne, od sztuki rozrywkowej po dramat oniryczny. Po Witkacego sięga drugi raz w karierze (w 2002 r. w Łodzi zrobił "Kurkę Wodną"). Kos przenosi "Nadobnisie..." we współczesność. Unika jednak nachalnej aktualizacji. Tekst podawany jest zgodnie z oryginałem, bez dopisków i większych skreśleń. Scenografia jest neutralna - mozaikowa posadzka i szklane przepierzenia to ani wi