W roku 1910 był to szlagier sezonu. W Metropolitan Opera, na prapremierze, Ramerreza śpiewał Caruso, Minnie zaś, ratując ukochanego od stryczka, wjeżdżała na scenę konno. Zaraz po tym "Dziewczyna z Zachodu" (nie wiem, czy także na koniu), objechała wiele stolic, z Rzymem, Londynem i Warszawą. Można zrozumieć ówczesne sukcesy tej opery Pucciniego. Dziki Zachód w dziele twórcy "Cyganerii", "Toski", "Madame Butterfly" to było coś, co musiało łechtać próżność amerykańskiego kontynentu, a przyciągać egzotyką publiczność z pozostałych części świata. Nie wykształcił się jeszcze filmowy gatunek westernu, nie wybrzydzano więc chyba zbytnio na nie umiarkowany patos wielu scen muzycznych, tak odległy od stylistyki "W samo południe" czy "15.10 do Yumy". Trudno jednakże zrozumieć, dlaczego "Dziewczyna z Zachodu" znów wraca na sceny operowe. A szczególnie trudno to zrozumieć po premierze w łódzkim Teatrze Wielkim. Podczas k
Tytuł oryginalny
Trędowata z Zachodu
Źródło:
Materiał nadesłany
Dziennik Łódzki