„Kwartet” Bogusława Schaeffera w reż. Mikołaja Grabowskiego – z Teatr Scena STU w Krakowie/Agencji Eskander na IV Festiwalu Scena Wolności w Słupsku. Pisze Tomasz Domagała w Dzienniku Festiwalowym „Niełatwe rzeczy” na blogu domagalasiekultury.pl.
Najważniejszy w tragedii jest dla mnie akt szósty
(…) ustawianie się w rzędzie pomiędzy żywymi
twarzą do publiczności (…)
Myśl, że za kulisami czekali cierpliwie
nie zdejmując kostiumu
nie zmywając szminki
wzrusza mnie bardziej niż tyrady tragedii
Ale naprawdę podniosłe jest opadanie kurtyny
i to, co widać jeszcze w niskiej szparze
tu oto jedna ręka po kwiat śpiesznie sięga
tam druga chwyta upuszczony miecz
Dopiero wtedy trzecia, niewidzialna
spełnia swoją powinność
ściska mnie za gardło.
Wisława Szymborska, Wrażenia z teatru
Na początek, żeby uchwycić istotę tego teatru, zacytuję mojego znakomitego kolegę Łukasza Drewniaka, który nie tylko mu towarzyszył daleko dłużej ode mnie, ale też często i dużo o nim pisał. W tekście Grabowski i Schaeffer na przykład znakomity krytyk tak oto stara się – nie pierwszy już zresztą raz – uchwycić sedno Kwartetu dla czterech aktorów (a przez niego i całego schaefferowskiego teatru):
„Do dziś Grabowski przyznaje się oficjalnie do ośmiu wersji Kwartetu. W 1991 roku w Teatrze STU powstała wersja w najsłynniejszej obsadzie: bracia Grabowscy, Jan Peszek i Jan Frycz. Obecnie stałe zastępstwa za Andrzeja Grabowskiego lub Jana Frycza robi Tomasz Karolak. Mówiąc w największym skrócie – Kwartet Grabowskiego zawsze był o tym, że artysta nie ma generalnie nic do powiedzenia, ale coś powiedzieć musi. Tworzy więc sztukę „na niby”, sztukę zamiast. Puszy się i nadyma. Brnie w głupotę i rubaszność, ratuje się gagiem i zgrywą. No i śmiech wypełnia pustkę. Na początku scenicznych dziejów Kwartetu na scenę wchodziło czterech muzyków z kwartetu smyczkowego. Ubrani jak do występu zasiadali na krzesłach, przed nimi pulpity nutowe i tylko instrumentów nie było. Ktoś je ukradł, może sami sprzedali, żeby mieć na życie. Nie da się zagrać muzyki, ale publiczność przyszła, czeka, wywiera presję, desperaci tworzyli więc z własnych ciał figurę akrobatyczną w formie ludzkiej piramidy na początku i na końcu przedstawienia. Brawa. Polak potrafi. Artysta musi. W późniejszych wersjach spektaklu zniknęły pulpity, w końcu jakieś piętnaście lat temu aktorzy przestali budować skomplikowaną piramidę, jakby samą sztuczką było to, że jeszcze mogą się ruszać i chodzić po scenie. Kwartet jest grany cały czas, do dziś, Grabowski z kolegami nie ukrywają swojego wieku, śmieją się z tego, jak się «posypali». Absurdalne monologi i pogaduchy bohaterów Schaeffera brzmią dziś jak ględzenie weteranów teatralnych, którzy nic nie rozumieją ze sztuki i z rzeczywistości, bombardują więc siebie strzępami wspomnień sprzed lat. Dziury w scenicznych zdarzeniach kiedyś były prowokacją wobec przyzwyczajeń widowni, teraz Grabowski przesuwa ich funkcję bliżej bogini Sklerozy. Aktorzy grają niepamięć, zagubienie, bezradność. Nie ma już tezy: «Jesteśmy na scenie, bo nic innego nie potrafimy robić». Podmieniono ją na założenie: „Jezu Chryste, co to za miejsce? Co tu się robi? Kim Pan jest? Kim ja jestem?”. To nie jest spektakl-zabytek, spektakl-pomnik. Tylko traktat o formie otwartej, która daje wolność, ocala artystę w czasie, bo nic – poza wolnością tworzenia i swobodą istnienia na scenie – nie narzuca i nie afirmuje”.
Jako że o shaefferowskim teatrze napisano przez ponad pięćdziesiąt lat jego scenicznej obecności naprawdę dużo, nie wydaje mi się, żebym mógł tu dodać coś wyjątkowo mądrego i przede wszystkim odkrywczego. Dlatego podzielę się refleksją osobistą. Otóż słupskie pokazy, zarówno Scenariusza dla trzech aktorów, jak i Kwartetu niezwykle mnie wzruszyły. Za przykład niech posłuży tu improwizowana w całości scena z tego ostatniego spektaklu, w której bohaterowie zaczynają wymyślać swoje własne opowieści na cztery zadane przez Schaeffera tematy (każdy z nich na jeden wybrany): mecze, wódka, karty, dziwki. Aktorzy zaczynają więc od prób nawiązania rozmowy z którymś z partnerów, a gdy te okazują się niesatysfakcjonujące, ruszają dalej, w poszukiwaniu… no właśnie czego – prawdziwego kontaktu, lepszej, bo bardziej skupionej na nich relacji? Zaczynają poruszać się po scenie coraz szybciej, jednocześnie nie przestając opowiadać. Ma się wrażenie, że te ich narracje, niesione po scenie niczym jakieś ładunki energii przewodzone przez wolno i całkowicie przypadkowo poruszające się cząstki elementarne, tworzą materię nie tylko scenicznego świata spektaklu, ale wręcz ludzkiego bytu w kosmosie i samego kosmosu, uchylając rąbka tajemnicy, która materializuje się jedynie w naszych snach. Najbardziej wzruszające zaś było to, że owymi wolnymi elektronami byli aktorzy (przynajmniej trzech), którzy z rolami w tym spektaklu, ale i teatrze życia mierzą się już ponad pięćdziesiąt lat, a więc właściwie – prawie całe dorosłe życie. I gdy tak opowiadali wciąż te swoje historie, nie słuchając się nawzajem i mijając się często obojętnie w przestrzeni sceny, niby razem, a przecież nigdy bardziej osobno, pomyślałem, że są w tym przemierzaniu życiowych trajektorii niezwykle samotni; że teatr jako miejsce ciągłego opowiadania ludzkich losów, to nic więcej jak wielki zderzacz hadronów, w którym próbuje się eksperymentalnie zderzać elementarne cząstki naszych historii, uwalniając przy tym nową, większą energię i próbując dotrzeć poprzez ludzkie doświadczenie do początków naszego świata.
Chwilę później panowie siedzą już razem, nadal opowiadają swoje historie i słuchając się nawzajem, reagując na siebie, tworzą prawdziwą tym razem wspólnotę, opartą nie tylko o teatr, ale i o życie. Jest im ze sobą dobrze, czuje się, że mają ze sobą flow, ale nie taki zagrany, wykrzesany na potrzeby roli, ale autentyczny, bo wprost proporcjonalny do czasu, który ze sobą spędzili, czyli prawie całe życie. Zrozumiałem wtedy, że nic innego ponad to nie mamy, że od rozpaczy, śmierci i nicości, ratuje nas tylko wspólne bycie ze sobą, świadomość, że obok nas ktoś po prostu jest. Zobaczyłem trzech wspaniałych facetów, którzy odkrywaniu sensu istnienia oraz pokazywaniu nam, jak piękne to może być zajęcie, uczeniu nas przy pomocy sztuki, w jaki sposób da się to robić z pożytkiem dla siebie i innych, poświęcili całe swoje życie.
I jeszcze te ukłony. Trzech/czterech skromnych facetów stoi przed nami, z pokorą i radością w oczach, kłaniając się nam pięknie, bo dla nich my i oni razem – to cały świat. Ich teatr nie jest oddzielony od nas kurtyną, Wisława Szymborska nie miałaby więc możliwości wzruszyć się (odwołuje się do jej wiersza Wrażenia z teatru) momentem granicznym rzeczywistości i spektaklu, w którym wszystko już się skończyło, a zarazem zaczyna od początku, a my przez kilka chwil tkwimy w jakimś mitycznym bezczasie. Wzruszałaby się – śmiem twierdzić – przez cały spektakl, bo Grabowscy z Peszkiem i Karolakiem niby zawsze grają pięć aktów „tragedii”, ale tak, że owo przedstawienie jest jednocześnie ciągle najważniejszym – dla Wisławy – szóstym aktem. Tym, w którym „trzecia, niewidzialna [ręka]/ spełnia swoją powinność/ ściska mnie za gardło”.