"Maria Stuart" Gaetano Donizettiego w reż. Moshe Leisera, Patrice'a Caurier w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej w Warszawie. Pisze Bartosz Kamiński w Ruchu Muzycznym.
Odpryski pomysłów, scenograficzny i semantyczny bałagan, nieprecyzyjne poprowadzenie śpiewaków - oto otrzymaliśmy w Warszawie ersatz teatru reżyserskiego. Teatry operowe w Polsce nie rozpieszczają miłośników włoskiego belcanta. Spośród włoskich dzieł romantycznych na afisz trafiają zazwyczaj dwa najpopularniejsze: Łucja z Lammermooru Donizettiego i Lunatyczka Belliniego. Jeśli jest to muzyka najwyższej jakości, a rzadko wystawiana nawet na scenach światowych, sam fakt włączenia do repertuaru jest wydarzeniem. Tym bardziej, jeżeli przedstawienie powstaje w koprodukcji z równie prestiżowymi scenami Europy, jak Covent Garden w Londynie, Gran Teatre del Liceu w Barcelonie i Theatre des Champs Elysees w Paryżu. "Maria Stuart" Donizettiego dawała możliwość przerwania zlej passy, jaką dzieła kompozytora mają na naszej flagowej scenie - "Łucja..." i "Lukrecja Borgia", wystawione tu w ostatnim dziesięcioleciu przez Michała Znanieckiego, były reżyserskim