- To, co w "Fedrach" Warlikowskiego jest pokazane wprost, nawet dosadnie służy temu, by nadać spektaklowi konkretu i realności - dolać benzyny, naciąć skórę, żeby pojawiła się krew, żeby przedstawienie żyło, czasem także w niebezpieczny sposób - z aktorem Andrzejem Chyrą rozmawia Agnieszka Drotkiewicz w Dwutygodniku.
Agnieszka Drotkiewicz: Ciekawa jest kompozycja tekstów waszego przedstawienia. Andrzej Chyra: Początkowo mieliśmy zaczynać od tekstów Eurypidesa i Seneki. Wajdi Mouawad - pisarz, który wcześniej już pracował z Krzysztofem - miał uwspółcześnić przekłady ich dramatów, w końcu napisał własny tekst. Zostaliśmy przy Fedrze współczesnej, a zarazem zakorzenionej w wymiarze ponadludzkim. Na pewno znaczenie miało to, że Wajdi Mouawad, tak jak Fedra, jest urodzony w Libanie. Właśnie, w prologu Isabelle Huppert jest Afrodytą, wypowiada monolog, w którym mówi o ziemi, na której urodziła się Fedra: "Przy każdym przesileniu deszcz i gorąc szarpały się ze sobą. (...) rozpętywała się ulewa. Ziemia rozkładała nogi i byliśmy świadkami jej gwałtownego zapłodnienia. Tytaniczna kopulacja, bezlitosny, barbarzyński gwałt. (...) Dziś są tu samochody. Sklepy, supermarkety. Dziś nikt nie pamięta. Zapomnieliśmy. I tym lepiej. Demokracja nie potrzebuje szal