Jest rok 1917. Moskwa. Teatr. Na scenie Aleksander Wertyński. Ma 27 lat i już jest legendą. Bardziej znany od niego był tylko Rasputin. Jest ogromny, prawie dwumetrowy, uszminkowany, w kostiumie czarnego Pierrota. To już czwarty koncert tego dnia, oczywiście wszystkie bilety sprzedane - o Aleksandrze Wertyńskim pisze Janusz Głowacki w Zwierciadle.
Okna są szczelnie zamknięte. Za nimi rozpada się stary świat. Głód, nienawiść, tysiącami giną ludzie. Życie człowieka w Rosji nigdy nie było wiele warte. Ale Wertyński śpiewa "Liliowego negra" i kobiety na sali omdlewają z rozkoszy... Ja, mówiąc szczerze, miałem o Wertyńskim dość mętne informacje. Wiedziałem, że legendarny bohemista, że żył w "ciekawych czasach", kiedy to arystokraci mordowali Rasputina, a bolszewicy cara. Niedaleko wschodziła gwiazda Stalina, a trochę dalej Hitlera. Wiedziałem, że Wertyński to mistrz nastroju, kolekcjoner kobiet, ale wydawał mi się piękną melodramatyczną i sentymentalną zjawą z przeszłości. A sentymentalizm nie jest moją najmocniejszą stroną. "Pamiętam tamtą noc. Pani płakała, Maleńka. Z błękitnych podkrążonych oczu w kieliszek wina spadł diament - łza. I wiele, wiele razy wspominałem tę utraconą chwilę. Pani odeszła, a papuga Flaubert tęskni w kąciku i wciąż powtarza: już nigdy