"Mewa" Antoniego Czechowa w reż. Wojciecha Farugi w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Aneta Kyzioł w Polityce.
Spójnie, z dużą dozą autorefleksji, a nawet autoparodii, ale niestety niestrawnie. W kameralnej, rozgrywanej na małej scenie Teatru Powszechnego "Mewie" Czechowowski Trieplew nie pyta o nowe formy w teatrze, tylko o postawy ludzi teatru - chętnie nazywających się lewicowcami, ale w rzeczywistości oderwanych od życia, pogardzających "zwykłymi" ludźmi, sytych i zadowolonych z siebie i swoich artystycznych "przekroczeń". Te polegają - jak z dumą wspomina aktorka Arkadina (Maria Robaszkiewicz) - na sikaniu na scenie albo graniu w filmie kasjerki z Biedronki nieszczęśliwie zakochanej w koleżance z kasy obok; gaża - 90 tys. zł. Pytanie jest ciekawe i dla wielu bolesne, bo zadawane w momencie, gdy stworzony w początkach XXI w. system teatralny drży w posadach, co jest efektem tyleż działań nowej władzy, co inercji jego beneficjentów.