Czy naprawdę triumfalizm solidarnościowych elit był po 1989 roku tak nieznośny, jak się dziś zwykło sądzić? Są na to, owszem, dowody solidniejsze niż kabaretowe kpiny: klęska Mazowieckiego w wyborach prezydenckich, rychły powrót spadkobierców PZPR do władzy - specjalnie dla e-teatru pisze Jacek Sieradzki.
4 czerwca było chłodno. Przypiąłem do swetra znaczek Solidarności, chwilę temu jeszcze nielegalny. I poszliśmy z matką do komisji wyborczej jakimś takim paradnym, posuwistym polonezem. Przed wejściem kopcił papierosa mąż zaufania strony solidarnościowej. Na nasz widok rozpromienił się niczym słoneczko w samo południe. Nadciągali wyborcy, patrzyli ze zmieszaniem na plik płacht do głosowania, zastępujący znany im formularz, który od tylu lat wrzucali do urny, zapewne nawet nie czytając. Teraz musieli kogoś skreślić, o czymś zdecydować Potem było tylko czekanie. Pognałem następnego dnia na Fredry do Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, gdzie przez kilka poprzednich tygodni wykonywałem jakieś pomocnicze, niezbyt istotne robótki. Było pusto i cicho, nic nie zostało z wiecznej tu nerwowej krzątaniny. W jednym z dalszych pokoi któraś z koleżanek porządkowała papiery. Ruszyłem ku niej. "Coś wiadomo? Jakie wyniki?" Podniosła oczy. "Miaż