Widzom, którzy chcieliby kojarzyć ten spektakl z zapamiętaną szekspirowska wersją, oglądanie sztuki przypominać będzie odsłuchiwanie ulubionej piosenki z bardzo porysowanej płyty: niby znamy jej melodię, ale kiepska jakość nagrania odbiera całą przyjemność - o spektaklu "Hamlet" w w realizacji Cezarego Tomaszewskiego bytomskiego Wydziału Teatru Tańca PWST w Krakowie prezentowanym na 32 Warszawskich Spotkaniach Teatralnych pisze Anna Diduch z Nowej Siły Krytycznej.
W czasie trwania "Hamleta" w reżyserii Cezarego Tomaszewskiego ciemność zapada tylko trzy razy. Poza tymi momentami przestrzeń spektaklu oświetlona jest równomiernym, ostrym światłem, które odbijając się od jaskrawych trykotowych kostiumów bohaterów dramatu, drażni i męczy oczy. Aktorzy grają na prawie pustej, wyłożonej białym linoleum scenie. Stoją na niej dwa głośniki, dwa mikrofony i przenośne schodkowe podium. Nasycona wyrazistymi kolorami, jarmarczno-niezobowiązująca wizualność tego przedstawienia krzyczy do widza: "nie spodziewaj się zbyt wiele", co w zderzeniu z tym, co wiemy o sztuce Szekspira, jest dość uderzającym kontrastem. Rozwijająca się od pierwszych chwil poważna akcja (w pierwszej scenie widzimy aktorów słuchających w skupieniu marsza żałobnego) potrafi być przekreślona jednym gestem: dowcipnym użyciem rekwizytu (podziurkowany tamburyn jako kratka konfesjonału), sprośnym żartem lub absurdalną sytuacją rodem z filmów Mont