Zaczęły się ostatnio tu i ówdzie rozlegać po Bydgoszczy dość głośne westchnienia do WIELKIEJ LITERATURY DRAMATYCZNEJ, której jak dotąd skąpi teatromanom nowa dyrekcja. Czy słuszna to jednak nostalgia? Mam jeszcze w pamięci sprzed nie tak znowu dawna sromotne na scenie bydgoskiej klęski owej wielkiej klasyki. Do tego bowiem, żeby współczesnego widza nie zamordować "Antygoną", "Wyzwoleniem", czy nawet "Weselem", trzeba naprawdę wielkich artystów nawet w epizodach. A tak bogatych w charyzmatyczne osobowości teatrów jest w Polsce niewiele. Znacznie pewniejszym można być sukcesu lansując teatr reżyserski, inscenizatorski, a więc taki, na jaki postawił właśnie Wiesław Górski.
Tymczasem w minioną niedzielę obejrzeliśmy na dużej scenie Teatru Polskiego Teatrzyk "Zielona Gęś" Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. A więc teksty stworzone przed bez mała półwiekiem. Wówczas - bardzo "na czasie", bo przepełnione licznymi aluzjami do tamtejszej społeczno-politycznej rzeczywistości. Ta skonstruowana w postaci miniscenek, drukowana na łamach "Przekroju" satyra polityczna cieszyła się ogromnym powodzeniem czytelników. Była swego rodzaju kontaminacją kabaretu i szopki satyrycznej, a jej sentencje wychowawcze przypominały nawet nieco bajkę oświeceniową. Poprzez absurdalny humor odsłaniał Gałczyński groteskową powierzchnię zjawisk życia powojennej Polski. Drwił z narodowego absurdu, z biurokracji, bierności, jałowego cierpiętnictwa, czy zamiłowania do pustych gestów ówczesnej inteligencji, z jej pogardy dla praktycyzmu, z życia przeszłością i przebrzmiałymi pojęciami. Wypowiadane przez kukiełkowych bohaterów "Zielonej Gęsi"