"Urodziny Stanleya" w reż. Ryszarda Kotysa w Teatrze Nowym w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.
Nic tak nie odświeża sztuki jak awangarda, i nic, jak ona szybko się nie starzeje. Prawdę tę udokumentował łódzki Teatr Nowy, dając w Małej Sali premierę "Urodzin Stanleya" Harolda Pintera w reżyserii Ryszarda Kotysa. Reżyser wobec awangardowego kolażu, jakim jest tekst Pintera, okazał się bezradny. Na scenie z narastającym zażenowaniem obserwujemy intelektualny rozpad inscenizatora, niemogącego zdecydować się, czy kazać grać aktorom standardową awangardę brytyjską lat 60., czy może lepiej czynić aluzje do Becketta, a może dryfować w stronę Kafkowskich obsesji, albo stylu Ionesco. Takie nieokreślenie zaowocowało martwicą Pinterowskich idei (dziś już nadto naiwnych i niewinnych), a w konsekwencji nieznośną nudą. Bo ileż można oglądać spektakl z epoki czarno-białego Teatru Telewizji, kiedy to zachwycało wszystko, co nie było relacją z gospodarskiej wizyty pierwszego sekretarza w fabryce albo innym MHD czy PDT (młodszym wyjaśniam: MHD to