Nie ulega wątpliwości, że w ostatnich latach zawód reżysera teatralnego wyraźnie się sfeminizował. Właściwie w ciągu jednej dekady pojawił się cały zastęp adeptek reżyserii, które dołączywszy do nielicznego grona reżyserek starszego i średniego pokolenia (Izabelli Cywińskiej, Krystyny Meissner, Anny Augustynowicz, Bożeny Suchockiej, Agnieszki Glińskiej, Aleksandry Koniecznej, Agnieszki Lipiec-Wróblewskiej) - poważnie zmieniły układ sił - pisze Edyta Kubikowska w Teatrze.
Bez odgórnych regulacji, bez pomocy parytetów wyłoniła się silna kobieca reprezentacja (wzmocniona jeszcze o grupę scenografek, a niekiedy kompozytorek, które czasem tworzą z reżyserkami trwałe tandemy). Nie jest to bynajmniej jakaś jednolita reprezentacja, która mówiłaby jednym głosem, wyrażała jakąś ideologię, tworzyła w określonym stylu, w takiej a nie innej estetyce. Przeciwnie - jest raczej zindywidualizowana, wielogłosowa, wielocelowa. Każda z artystek próbuje własnej drogi w tym trudnym skądinąd zawodzie, po swojemu szuka, gubi się i odnajduje, zbiera rozmaite inspiracje, przetrawia to, co zastała, w różnych barwach się wypierzą i wielorako przepoczwarza. Wszystko to dzieje się w szybkim tempie - pracują bowiem intensywnie. Ich dorobek szybko rośnie. Szybko też robi się wokół nich szum medialny, powstaje tumult zdeklarowanych zwolenników lub przeciwników (tak się zresztą dzieje z młodymi reżyserami obojga płci). Materiału i emoc