- Praca nad tym musicalem była dla nas rodzajem grupowej terapii; w tamtych czasach bardzo rzadko publicznie mówiło się o swoich lękach, marzeniach czy problemach. A w tym spektaklu każdy z nas się jakoś obnażał, opowiedział o słabościach długo chowanych za własnoręcznie budowanym murem. Myślę, że "A Chorus Line" wyznaczył początek pewnego etapu, w którym publiczne mówienie o swojej prywatności stało się czymś zwyczajnym - mówi reżyserka polskiej wersji musicalu Mitzi Hamilton w rozmowie z Katarzyną Kamińską z Gazety Wyborczej - Wrocław.
Katarzyna Kamińska: Musical to działka zarezerwowana wyłącznie dla Amerykanów? Mitzi Hamilton: Nie wiem, dzisiaj wszystko jest możliwe. Musical jest na pewno ważną częścią kultury amerykańskiej, bo tu się narodził. Z drugiej strony wiem jednak, że chłonie go publiczność na całym świecie. Gdy graliśmy "A Chorus Line" pierwszy raz w Nowym Jorku na scenie offbroadway, mówiono, że musical tego typu na Broadwayu na pewno się nie przyjmie. Gdy stał się hitem na Broadwayu, zaczęto mówić, że jest zbyt nowojorski, by pokochał go cały kraj - tymczasem objechaliśmy z nim najpierw całe Stany, a potem świat. Trafiła Pani na scenę wbrew woli ojca. Miała Pani być lekarzem czy prawnikiem? - Zgodnie z życzeniem mojego ojca miałam wyjść za mąż, urodzić dzieci i spędzać czas w kuchni, tak jak moja matka. O nauce w college'u nie było mowy - rodzice posłali do niego dwóch synów i to wystarczyło. Nie byliśmy szczególnie bogaci. To jak si