Gdy podnosi się kurtyna - pośrodku rozległej biało-brązowo-beżowej przestrzeni, w fałdzie podłogi tkwi, niczym nie zebrana w porę kapusta, pojedyncza ludzka głowa. Zdekapitowany łeb Ryszarda III, który gada: obwieszcza światu, że nikt nie zdoła dorównać mu w zbrodni i łotrostwie. Pięknie i oryginalnie wymyślona jest ta scena. Tak pięknie i oryginalnie, że widz nawet nie zdąży postawić sobie pytania, dlaczego właściwie przychodzi mu obcować na scenie z samotną czaszką, zamiast oglądać ją zrośniętą z resztą właściciela? I czy ten olśniewający obraz w ogóle cokolwiek znaczy?
Przedziwnie biegnie artystyczna ścieżka Krzysztofa Nazara. Przed kilkunastu laty tworzył kameralne, groteskowe spektakle, w których skłonność do nadmiaru symboliki i nadużywania środków formalnych miała skutek zbawienny: unicestwiała czułostkowość i łatwe wzruszenia. Pozwalała w zimnym, bezlitosnym świetle pokazać małość, kabotynizm - ale i rzeczywiste cierpienie, tragizm, szaleństwo. Do dziś Nazar potrafi fascynująco portretować porozdzieranych, bogatych wewnętrznie bohaterów Słowackiego w Teatrze TV ("Ksiądz Marek", "Sen srebrny Salomei"); na scenie ciągnie go jednak zupełnie winną stronę. W gdańskim Wybrzeżu uporczywie buduje widowiskowe inscenizacje klasyki ("Hamlet", "Marat/Sade", teraz "Ryszard III"), w których każdy krok wystudiowany jest jak w musztrze, a żywiołowość zastępuje matematyka. I które kolejno rodzą się martwe, a ich zawartość interpretacyjna budzi za każdym razem podstawowe wątpliwości. W ludzkiej psiarni Nazarowy