To, co, jak sądzę, w istotny sposób różni teatr polski od teatru niemieckiego to totalne, absolutne, zniewalające podporządkowanie większości polskich teatrów bieżącej polityce lokalnego samorządu, a konkretnie grupom i osobom, które akurat stoją na czele tychże samorządów - pisze Artur Pałyga.
Częściowo wynika to z ustawy o samorządzie, która pozwala aktualnemu prezydentowi czy burmistrzowi miasta, pomimo organizowanych konkursów, praktycznie bez żadnych przyjętych kryteriów i bez jakiejkolwiek kontroli społecznej mianować dyrektorem teatru kogo on tylko uzna za stosowne, oraz skutecznie zablokować objęcie przez kogoś stanowiska dyrektora teatru, jeżeli tylko zechce i bez żadnych konsekwencji i konieczności tłumaczenia swojej decyzji. Kontrakt z tak powołanym dyrektorem podpisywany jest zwykle na krótko, a następnie przedłużany bądź nie, zależnie od woli burmistrza bądź prezydenta. Skutek jest oczywisty. Dyrektor, nie chcąc stracić nienajgorszej wszak posady, musi zadowolić burmistrza/prezydenta, aby ten był łaskaw znów przedłużyć z nim umowę. Zadowalanie burmistrza/prezydenta to rzecz niełatwa, szczególnie jeśli ktoś jest w tym względzie dziewicą. Choć są i tacy, którzy potrafią to robić latami. Wśród dyrektorów teatrów