Od dziesiątków lat śląskie teatry bronią się rękami i nogami przed śląskim repertuarem. Nie chodzi jednak o twórczość autorów tu mieszkających, ale o rzeczy rozgrywające się na naszym podwórku - czy to historycznie, czy współcześnie. Życie mieszkańców tego przeklętego kawałka Europy kompletnie naszych teatrów nie interesuje - pisze Michał Smolorz w Gazecie Wyborczej - Katowice.
Nawet najpopularniejszy ostatnio śląski dramaturg na wszelki wypadek przybrał sobie skandynawski pseudonim, a jego dzieła są od naszej rzeczywistości równie odległe, jak Oslo od Katowic. Także samo sztuka o Bielsku-Białej, specjalnie zamówiona i napisana przez miasto, dzieje się w jakiejś tajemnej rzeczywistości, nic nie mającej wspólnego ze Śląskiem (pisałem już o tym, więc nie rozwijam tematu). W Katowicach, Zabrzu, Chorzowie czy w tymże Bielsku możemy do woli przeżywać polski repertuar romantyczny, smakować Szekspira, Moliera, klasykę amerykańską, sztuki irlandzkie. Mamy musicale, rozgrywające się w nowojorskich zaułkach i paryskich burdelach, oraz wodewile, komedie i farsy, obowiązkowo ulokowane w Londynie lub okolicy. Słowem - Śląsk (a zwłaszcza ten Górny) na scenie nie istnieje. Dyrektorzy teatrów, nagabywani czy to przeze mnie, czy przez innych zainteresowanych, od lat stosują jedną uniwersalną wymówkę: przykro nam, nie ma takiego r