Drażni mnie ten spektakl, uwiera. Obawiam się jednak, że nie z powodu swojej społecznej wymowy. To raczej teatralna niekonsekwencja, która tę wymowę znacznie osłabia.
Jestem gorącą zwolenniczką teatru, który skłania widza do myślenia, prowokuje go, dotyka, porusza. Nie potrafię jednak zaakceptować ostatniej premiery w Teatrze Polskim. Mam wrażenie, że między scenę i widownię wkradł się jakiś fałsz. Sztuka Norena opowiada o ludziach z tzw. marginesu. Jej bohaterowie to stali mieszkańcy i stali bywalcy dworca: alkoholik, schizofrenik, bezrobotny, nadwrażliwa poetka, przegrany aktor, troje ćpunów, dwie dziwki, alfons, mężczyzna, który nie potrafi się odnaleźć po stracie córki, bezdomna kobieta. Poznańska realizacja (znacznie ponoć skrócona) mocno jest osadzona w naszym lokalnym kontekście i kolorycie: jakby postacie wchodziły na scenę wprost z pobliskiego placu Cyryla Ratajskiego, gdzie dziewczyny wabią klientów, a w zaparkowanych nieopodal samochodach czekają ich "pracodawcy", czy z podwórka na tyłach teatru, zasłanego strzykawkami, z pubów, nocnych sklepów i licznych bram, do których "lepiej nie zaglądać"